W stronę cyrku

Był czas, kiedy grywałem role bohaterów. Nie do wiary, a jednak tak było. Na przykład w latach pięćdziesiątych, w Teatrze Narodowym, grałem Kordiana. Było to zaledwie drugie przedstawienie tego utworu na scenach polskich po wojnie (też nie do wiary, ale to prawda!), i to przedstawienie sławne: z Kordianem-nonkonformistą. I właśnie wówczas – może dlatego, by nie popadać w przesadę szla­chetnego tonu, może chcąc wypróbować własną formę i możliwość nawiązania kontaktu z szeroką widownią, a może, by spłatać psikusa zbyt przejętemu reżyserowi tego przedstawienia – bardzo prag­nąłem wystąpić w cyrku. Marzyłem o tym, by po południu ukazać się na arenie cyrkowej w roli klowna, a wieczorem – w wielkim roman­tycznym repertuarze na scenie Teatru Narodowego.

Czy była to tylko chęć zaszokowania opinii? Chyba nie.

Teatr jest miejscem wprowadzającym nas w nowy stan świadomoś­ci, jest podjęciem wspólnej odpowiedzialności za  m y ś l , którą się formułuje w imieniu i dla widza. Cyrk jest doskonałością – i egzotyką. Moje zamiłowanie do wielkiej literatury i poe­zji znajdowało wyraz w starannie przygotowywanych rolach tea­tralnych, zaś zamiłowanie do ryzyka i bezbłędnej formy, od dzie­ciństwa towarzyszące memu życiu, bezwiednie kierowało mnie w stronę cyrku. Cyrku, w którym bezpieczeństwo człowieka, jego zdro­wie i życie, jego porozumienie się z innymi, zależy bezwzględnie od niego samego. Od jego umiejętności, uzyskanych poprzez trud i wysiłek, poprzez lata przygotowań prowadzących do perfekcji i w ten dopiero sposób potwierdzających rzecz fundamental­ną, jaką jest ludzki talent.

Jako aktor już wtedy rozpoznawany, darzony zaufaniem widza i akceptowany przez niego, pragnąłem być równie akceptowany przez inną widownię, przed którą wystąpiłbym w  masce i anonimowo. Prag­nąłem być wśród ludzi, którzy tak nas zachwycają odwagą, zręcznoś­cią, rubasznym, celnym humorem. Wśród ludzi, którzy nie mogą się my­lić – a którzy jednocześnie są nam tak mało znani. Być z nimi blisko, razem, nie odczuwać dystansu i nie stwarzać dystansu. Oto czego pragnąłem bezinteresownie. Choć, jak to zwykle bywa, każdy in­teres odgrywa rolę bezinteresowności!

W końcu udało mi się być klownem – w dwadzieścia lat później. Dnia 10 kwietnia 1976 roku wystąpiłem z nieżyjącym już dziś Leszkiem Herdegenem w przedstawieniu cyrkowym Artyści – dzieciom. Niestety, nie mam dobrego mniemania o sobie w tej roli. Ale tak czy inaczej poczułem wreszcie zapach areny, byłem aktorem cyrku przez cały wieczór. I chociaż niczym nie ryzykowa­łem – drapieżniki wychodziły innymi drogami, a ja zawsze stałem w bezpiecznym miejscu i nie wysuwałem się na czoło popisów – wieczór ten trwale zapisał się w mojej pamięci.

Pewna woltyżerka zapytała mnie tamtego wieczoru:  – Jak się panu gra, panie Łomnicki? – Nie pamiętam, co odpowiedziałem. Pamiętam, że w tym właśnie momencie rozchyliła się zasłona, prowadząca na arenę. Podniecony jak dziecko, objąłem wzrokiem ciemny krąg widowni. Muzyka nagle urwała takt. W ciszy mój kolega-iluzjonista przerzynał ostrą piłą pudło, w którym leżała moja koleżanka. Za chwilę miałem wybiec na arenę – Leszek już dawał mi znak. Przepiłowana koleżanka cała i zdrowa kłaniała się widowni. Wybiegliśmy na arenę. Powitały nas brawa. Rzuciłem okiem za siebie – stał tam już słoń. To zwierzę patrzyło na cyrk zupełnie inaczej  niż ja, było to dla niego czymś zupełnie zwyczajnym. Znudzony, obojętny słoń czekał na swoje wyjście. Ja natomiast szalałem! Źle bo źle – ale nareszcie w cyrku, na arenie.

Działo się to wieczorem i tego dnia nie grałem już w teatrze. Dopiero nazajutrz powróciłem do roli, jaką wówczas grałem w przedstawieniu Gdy rozum śpi… Vallejo, w reżyserii Andrzeja Wajdy. Do roli starego, stojącego nad grobem Goyi – wielkiego malarza i nonkonformisty bezlitośnie zdeptanego przez despotę.

 

Kolejny rozdział: Refleksje przy lekturze „Do piachu”