Teatr na co dzień i od święta

Szanowni Państwo,

Dzisiejszy dzień w szczególny sposób upoważnia nas do zadania sobie kilku pytań dotyczących teatru – tego, który tworzymy, dla którego przysposabiamy młodzież, za który odpowiadamy – czy też  p o w i n n i ś m y  odpowiadać, czy też  c h c i e l i b y ś m y  odpowiadać. Nas wszystkich bowiem, zebranych w tej sali, ludzi w różnym wieku, z róż­nym bagażem doświadczeń i przemyś­leń, ludzi o rozmaitych poglądach i as­piracjach, łączy jedno magiczne słowo: teatr.

Magia tego słowa objawia się między innymi i w tym, że nawet skrajnie przeciwstawne twierdzenia na temat tej sztuki bywają jednakowo przekonujące i prawdziwe. Mówiąc o teatrze można równie dobrze używać patetycznych za­klęć, jak też okazywać rozliczenia fi­nansowe: jedno i drugie może być słusznym argumentem w dyskusji. Jest jednak pewna granica tej słuszności. To chwyt demagogiczny, ale pozwolę go sobie użyć: czy skargi statystów – że cierpią moralne katusze, nie grając pierwszoplanowych ról, mogą liczyć na społeczny odzew? Albo inaczej: czy może liczyć na współczucie aktor, narzeka­jący na to, że przez kilka godzin na scenie musi robić coś, co w normalnym życiu uznałby za bardzo niewygodne i męczące?

Odpowiedź jest właściwie zbędna. Ale mimo to odpowiem: nie.

Nie, ponieważ teatr to przedstawia­nie. A przedstawianie różni się od tak zwanego „normalnego” życia.

Nie tylko fizycznie jest to sztuka ok­rutna. Teatr, któremu chcemy poświę­cić nasze życie, teatr, który staje się na­szą codziennością, powszednim wysił­kiem i zmaganiem, wymaga poświęce­nia i surowej dyscypliny. Jest to jednak tylko takie banalne twierdzenie, które na ogół każdy z nas dobrze rozumie – lub zrozumie. To, co w teatrze niepo­wtarzalne i bogate, to nasze święto – dane nam czasem, kiedy przeżywamy wzruszenie wspólnego odkrycia. Cieszy­my się wówczas, uznając  w y d a r z e n i e , stajemy się bardziej sprawiedliwi wobec samych siebie: zanikają animoz­je, swary i kłótnie. Skupiamy się wokół kogoś z nas – reżysera, aktora, całych zespołów, by swoją akceptacją i przy­jaźnią świętować wielkość dzieła. Takie chwile również każdy z nas przeżył – lub przeżyje.

Ale powiedzieć, że teatr, któremu chcemy się poświęcić, to szara, trudna codzienność, czasem tylko znaczona świętem, to też jeszcze nie wszystko.

Teatr jest przecież złożoną, tajemni­czą sztuką. I tak, jak o wielkiej muzyce można powiedzieć, iż jest sztuką dwuz­naczną i w sposób metafizyczny potrafi doskonałością swej wewnętrznej kons­trukcji, kompozycji wprowadzić nas w przyszły spokój śmierci, wieczności, tak teatr – niekiedy poprzez ukazanie śmierci – wprowadza nas zawsze w za­wiłą problematykę ludzkiego życia. Przejmuje nas, pociąga, budzi gniew i grozę, wywołuje nasz śmiech… A to wszystko staje się dowodem, znakiem   m y ś l i  łączącej nas z widownią. Otóż właśnie: myśli.

By móc cokolwiek powiedzieć o tea­trze, który tworzymy dziś, musimy obserwować idee, które towarzyszyły mu zawsze. Bo ta najkrótsza definicja, jakiej użyłem – teatr to przedstawianie – od zawsze obowiązywała wśród lu­dzi, którzy znajdowali się przecież w ja­kiejś konkretnej  rzeczywistości, którzy tak samo jak my pragnęli czegoś i ku czemuś dążyli. Teatr im w tym poma­gał.  Czasem nawet ich  prowadził.  Bo nasza sztuka wynika z  u p o w a ż n i e n i a.

Z upoważnienia tych, którzy nie po­trafili zobaczyć czy też zrozumieć włas­nych ról, granych w teatrze życia, nasza sztuka ukazywała im ich los w tragedii lub komedii. Z upoważnienia tych, któ­rzy tego nie potrafią robić, wynika na­sza sztuka przedstawiania. I to jest bar­dzo zobowiązujące, gdyż niezależnie od tendencji zmieniających się przecież me­cenasów, którzy chcieliby ukazywać – za naszym pośrednictwem – raz to, raz tamto, teatr (w którym mieści się i życie, i udanie) musi poprzez sceniczną ,,nieprawdę”, a więc skrót, syntezę, aluzję, symbol, wyrażać prawdę życia – tych, którzy go do tego upoważnia­ją.

Teatr to przedstawianie, tak. Ale przede wszystkim to  g o t o w o ś ć  przedstawiania, chęć przedstawiania. I nie trzeba wygłaszać wykładu z historii teatru, by udowodnić, że jedna jest tyl­ko wartość, która zawsze i wszędzie staje się punktem odniesienia: prawda. Prawda o sobie samym, o warunkach życia, o ludzkich dążeniach i o świecie, w jakim można je realizować.

Aktor bywa szczególnie narażony na taką konfrontację, ponieważ zawsze opowiada o losach człowieka, ponieważ na nim przede wszystkim skupia się uwaga innych ludzi – widzów. To na nim spoczywa odpowiedzialność za wyartykułowanie myśli, łączącej sce­nę z widownią. Ale można tę odpowie­dzialność nazwać również przywilejem. Jako artyści teatru jesteśmy uprzywile­jowanymi wyrobnikami prawdy. Tej na co dzień i tej wielkiej, w której zawarte są: życie, miłość i śmierć człowieka, i całych narodów. Tak było zawsze. Ci, o których pamiętamy, których chcemy wspominać, autorzy, aktorzy, reżyserzy, reformatorzy, zawsze byli ludźmi, o których możemy powiedzieć najkrócej: niepodlegli w dążeniu do prawdy.

Dotyczy to całego teatru europejskie­go. Ale tu, w tym miejscu, słowa „nie­podlegli” i ,,prawda” mają znaczenie szczególne.

Wiele ostatnio – i nie tylko ostatnio – czytujemy różnych analiz i prognoz, z których mamy wywnioskować, w jakim stanie znajduje się obecnie teatr w Polsce i jakich mu potrzeba reform. Ale tylko z nielicznych głosów krytycznych można wnioskować, że są wśród nas lu­dzie, którzy naprawdę wiedzą, że teatr nie działa w próżni, którzy rozumieją ogólną sytuację, w jakiej znalazł się obecnie każdy twórca w Polsce. Ale czy tylko twórca? Czy tylko człowiek tea­tru? Reżyser, aktor, dramaturg, kry­tyk… A może również, a może przede wszystkim – widz?

Ogół ludzi w Polsce przecież czymś żyje. I chcąc myśleć o nas, o naszej służbie narodowej, musimy zastanowić się nad najważniejszym: czy teatr, który tworzymy, stara się odpowiedzieć na te pytania, które stawiamy sobie w życiu?

Tę kwestię uważam za najważniejszą, ponieważ dotyczy ona nie tylko tego, z czym obecnie w Polsce na co dzień się spotykamy. Dotyczy również naszej świadomości i tych wszystkich procesów, które jak w soczewce skupiają i zagęszczają problemy polityczne i spo­łeczne naszej współczesności, które bu­dzą potrzebę zmian. Czego jesteśmy świadkami? I w jakich okolicznościach to się odbywa?

Obecne warunki, napięcia, wstrząs, jaki przeżywamy, to wielka konkuren­cja dla sztuki teatru. Udramatyczniło się życie, prawdziwe dramaty rozgrywa­ją się nie na scenach. Oto po raz pierw­szy od czterdziestu paru lat uczestniczy­my nie tylko w buncie robotników przeciw „robotniczemu” państwu, nie tylko w inteligenckiej opozycji przeciw dewastacji kultury, nie tylko nawet w buncie społeczeństwa przeciw upoko­rzeniom wynikającym z działalności aparatu administracji. Jesteśmy w mo­mencie tworzenia się, być może, nowej formuły  p r a w n e j, regulującej sprawę systemu, w jakim mamy żyć.

Jest konflikt. Jest napięcie. Ponieważ każdy ma swoje zdanie. I każdy, we własnym przekonaniu, ma rację. Wyni­ku tego konfliktu jeszcze nie znamy. Ale nie ulega wątpliwości, że jest to chwila, w której ze szczególną uwagą musimy przenikać potrzeby naszego dnia powszedniego. I tego, co nadej­dzie.

Proszę mnie dobrze zrozumieć. Tu nie chodzi o to, żeby w momencie, gdy na przykład wybucha wielki, drama­tyczny strajk, żaden teatr nie grał – powiedzmy – Ślubów panieńskich, bo takie myślenie jest po prostu szkodliwe i głupie. I nie o to mi chodzi, gdy py­tam: czy teatr stara się odpowiadać na te pytania, które zadajemy sobie w ży­ciu?

Wyniku konfliktu jeszcze nie znamy. Ale jest to chwila, która może stać się wielką szansą dla naszego teatru. Która może zdecydować o naszej przyszłości.

Mówiłem wcześniej o dniu powszed­nim, w którym czasem zdarza się świę­to: radość wspólnego, twórczego odkry­cia. Tak to wygląda z naszej strony. Ale dla widza przecież świętem jest już nasza codzienność. Przeczytałem ostat­nio w książce Plessnera Pytania o conditio humana, w rozdziale Przyczynek do antropologii aktora taki oto opis re­lacji aktor – widz: „Pokazuje mu się [wi­dzowi] coś, co wymaga jego obecności, bo chodzi o sprawę, która jego doty­czy. Widz jest gościem, a gościowi coś się należy. Przedstawienie jest świętem zorganizowanym przez aktora, a nie przez widza, który finansuje. Gospoda­rzem jest ten, kto gra rolę, a nie ten, kto ponosi koszty”. Taka ma być prawda o teatrze. Czy taka jest?

Pomińmy nie wyjaśnioną u nas nigdy do końca kwestię, kto finansuje przed­stawienie. Widz? Mecenas? Społeczeń­stwo? Państwo? Plessner twierdzi, i chy­ba słusznie, iż ktokolwiek ponosi kosz­ty naszych spektakli, jest w teatrze goś­ciem, nie gospodarzem. To my organizujemy święto. I my chcemy za nie od­powiadać.

I oto w pewnej ankiecie, drukowanej w czerwcowym numerze Więzi, natkną­łem się na głos, który mnie zelektryzo­wał – i zastanowił. Jest to wypowiedź intelektualisty, Andrzeja Drawicza, któ­ry powiada: ,,… tak się złożyło, że co najmniej od lat kilkunastu teatr prze­stał być znaczącym współczynnikiem mojego życia duchowego. (…) Straciłem poczucie teatralnej niezbędności. Znikła wewnętrzna potrzeba chodzenia. (…) Chwytam gazetę i sprawdzam, czy coś wzbudzi we mnie dawne uczucie: muszę to zobaczyć koniecznie! Efekt jest (…) zawsze ten sam:  nie  m u s z ę  zobaczyć niczego.”

Cytuję tę wypowiedź, mimo że nieje­den z nas może się żachnąć, a nawet obrazić: wszyscy przecież poświęciliśmy się teatrowi, a tu ktoś mówi, że tego naszego teatru nie potrzebuje?

Ale rzecz w tym, że ta wypowiedź wcale nie jest intelektualną prowokacją. Ani odosobnionym głosem dziwaka czy oryginała. Mimo naszych wspaniałych poszczególnych osiągnięć, mimo dosko­nałości naszego akademizmu czy świet­ności naszych eksperymentów, w duchu musimy chyba przyznać, że ten głos mówi gorzką, ale prawdę. Teatr mija się z rzeczywistością, mija się z widzem. Bo raczej trudno byłoby się nam pogodzić z wnioskiem, że to proces destalinizacji prowadzi znowu do wyjałowie­nia naszego życia duchowego i arty­stycznego?

Wypada więc przyznać, że od wszyst­kich rozwiązań, jakie proponuje się dziś widzowi, o wiele ciekawsze i głębsze jest jego, widza, życie duchowe. Zada­niem teatru jest to życie duchowe – p r z e d s t a w i ć. I oczywiście na plan pierwszy wysuwa się problem repertua­ru. Dramaturgii, która umiałaby podjąć i ogarnąć ten konflikt, o którym wcześ­niej wspomniałem. Ten konflikt, który w naszych oczach wyrasta jako dowód potrzeby, konieczności zmian i prze­wartościowania wszystkiego, w czym żyjemy.

Są próby przyciągnięcia uwagi pisa­rzy – konkursy na sztukę współczesną, ogłaszane przez niektóre teatry. Jest przede wszystkim uparta praca redakcji Dialogu – miesięcznika, który nie cie­szy się chyba względami władz, bo do ludzi interesujących się repertuarem do­ciera z paromiesięcznym opóźnieniem. Tak, że jeśli ktoś dzisiaj napisze dramat lub komedię na temat na przykład ok­rągłego stołu, to będzie mógł przeczy­tać swój utwór drukiem wtedy, gdy stół już dawno zmieni kształt. A zobaczyć na scenie?

Może też ktoś, teoretycznie, machnąć ręką na druk, na udział w konkursach: napisać sztukę dotyczącą współczesnoś­ci i zanieść wprost do teatru. I co? Przywykliśmy – i nie bez racji – oskarżać cenzurę. Słusznie. Ale poza cenzurą – podkreślam poza, bo jej działalność bez wątpienia przynosi nam więcej i to najdotkliwszych strat – czy sam teatr rzeczywiście wykazuje taką gotowość do przedstawiania czegoś, co być może nie okaże się arcydziełem, być może nie wzbudzi jednomyślnego zachwytu, być może nie doczeka się uznania przez aklamację?

Nie ma współczesnej dramaturgii? Nie ma literatury, która umożliwiłaby teatrowi żywy kontakt z codziennością? Ależ do polskiej tradycji, i to tradycji o niebagatelnym znaczeniu, należy zapoz­nawanie się z poza-oficjalną literaturą! Tak niegdyś poznawano Mickiewicza. Tak przyswajano Słowackiego. I nawia­sem mówiąc, znacznie później doszło do jednomyślnego uznania ich za ge­niuszy…

Konieczność zmian dotyczy wielu rzeczy ale może zmiany dotyczą również nas?

Opowiadał mi ktoś o pewnej dysku­sji, która odbyła się zresztą jeszcze w latach siedemdziesiątych, na temat kry­zysu, jaki przeżywa sztuka. Ściśle mó­wiąc, sztuka malarska. Zabierali głos różni ludzie: artyści, krytycy, intelek­tualiści. Wszyscy mówili o kryzysie. I słusznie mówili. Nagle wstał jakiś ma­larz i zapytał: jaki kryzys?! ja przecież żyję i maluję!

Pamiętajmy jednak, że nasza rozbra­jająca naiwność – jaki kryzys? my przecież żyjemy i uprawiamy teatr, gra­my role, robimy przedstawienia, więc jak można mówić o kryzysie? – ta na­sza naiwność lub pycha nie przekona odbiorców.

Właśnie wspomniany już Dialog, dzięki upartej pracy i postawie, stara się między innymi łączyć nas z hory­zontem myśli, tworzącej współczesny teatr na świecie. I właśnie tam możemy nieraz spotkać poważne ostrzeżenia, dotyczące sytuacji naszego teatru. Tea­tru, który wprawdzie istnieje, działa – ale czy żyje?

W czerwcowym numerze Dialogu, więc ostatnio (mimo że mamy już paź­dziernik), czytamy felieton Zygmunta Hubnera, Nad trumną polskiego teatru, a w nim: „Wiele było przyczyn, które sprawiły, że do dziś uczestniczymy w tej smutnej ceremonii. Wszystkie brały się z lekceważenia tych wartości, któ­rych nie da się ująć w funtach i me­trach. (…) Gdy Twoim mecenasom za­brakło argumentów na Twoją obronę, a zabrakło dlatego, że sami nie wierzą w nic, co nie przynosi doraźnej korzyś­ci materialnej lub politycznej, odsunęli się od Ciebie. (…) Posłuszni lub ogłu­piali pismacy ruszyli wtedy na Ciebie z nagonką w błogiej niewiedzy, że podci­nają gałąź, na której siedzą. Wkrótce, w kraju opanowanym bez reszty przez telewizję i gazetę, zrozumieją, do czego przyłożyli rękę. Niech nikt się nie łudzi, że można zabić teatr, a równowaga w kulturze zostanie mimo to utrzymana.”

Chciałbym tu na marginesie powie­dzieć, że felieton ten cytowany był we fragmentach w telewizyjnym programie kulturalnym, po czym lektorka zasta­nowiła się, czy Zygmunt Hubner ma rację, przemawiając ,,nad trumną pol­skiego teatru”. I przy pomocy dwóch recenzentek udowodniła, że – na szczęście – racji nie ma, bo przecież… było ostatnio kilka niezłych spektakli.

Więc znów to samo: jaki kryzys, sko­ro ja żyję?

Jak można mówić, że z teatrem w Polsce jest źle, skoro w Poznaniu udało się przedstawienie?

Dla mnie jednak, gdy myślę o sytua­cji teatru, te dwie cytowane przeze mnie wypowiedzi coś znaczą. W przy­padku pierwszego głosu, który niestety daje się uogólnić, teatr nie zajmuje w życiu człowieka miejsca, jakie powinien zajmować, nie użyźnia go, nie chroni przed „duchowym zamuleniem”. W drugim wypadku spotykamy się z gory­czą człowieka, który dobrze rozumie stan faktyczny i który przypomina, że istnieją wartości, które zostały zniszczo­ne nie tylko w teatrze, ale i w nas sa­mych.

Etacik, zorganizowana widownia, do­tacja, ,,opieka” mecenasa, „opieka” cenzury i krytyki (która z rzadkimi wy­jątkami broni przede wszystkim pryn­cypiów aktualnie panującego mecena­sa), skostniałe od dawna struktury, wy­goda wiecznej polskiej niemożności, ociężałe i leniwe pełzanie teatru po ob­rzeżach rzeczywistości, luksus braku wolności, a więc i braku odpowiedzial­ności…

Tu, w tej sali, mówienie o wartoś­ciach ma sens bardzo istotny. Zebrani tu mają różne doświadczenia, różny do­robek, różne poglądy – choćby na te­mat sztuki, którą uprawiamy. To nie­podważalne prawo każdej twórczości. Ale odpowiadamy nie tylko za  d z i ś, również za  j u t r o. I nic nas nie zwal­nia od uważnego obserwowania i nas samych, i tych, którzy przy nas wybija­ją się na naszych następców: kim jesteś­my? czy wysyłamy jakikolwiek sygnał w przyszłość? w przyszłość tego kraju? kultury narodowej?

Czas, w którym żyjemy, wymaga zmian – i bardzo wyraźnego samookreślenia. Wiemy o tym na co dzień, ale dotyczy to również święta. Święta, ja­kim stać się może dla widzów żywy, piękny teatr.

Śmieszne są pomysły, które mają na celu tylko reformę administracyjną tea­tru. O reformach mówi się zbyt dużo. Jest to myślenie w naszym kraju skompromitowane, i chyba nie bez przyczyny. Dlatego świadomie używam słowa: zmiana. Przemiana. Przetworze­nie w realną twórczość tego, czym każ­dy z nas żyje, o czym mówi się jawnie i po cichu, publicznie i prywatnie – że tak dłużej nie można.

Nie sądzę, aby była to właściwa chwila do krytykowania tego, co wszys­cy dobrze znamy – hamulców admi­nistracyjnych, przestarzałych struktur, przepisów ministerialnych i bankowych oraz wszelkich możliwych manipulacji na czele z oficjalną krytyką.

Ważniejsze tu jest chyba stwierdze­nie, że teatr od dość dawna podąża na jałowym biegu – wielką okolicą życia. Życia, które się steatralizowało, w któ­rym prawdziwe dramaty rozgrywają się nie na scenie, lecz w kopalniach, salach sądowych, fabrykach. Nie tylko drama­ty. Życie się steatralizowało nie tylko dramatycznie lecz alternatywnie; na uli­cach Wrocławia można na przykład og­lądać korowody wyrażające stosunek społeczeństwa do kolejnych etapów re­form, strajk absencyjny na ulicy Świd­nickiej, strajk okupacyjny budek telefo­nicznych… I u nas, w Warszawie, by­wało, że Plac Zamkowy był cały niebie­ski od Smurfów…

Tu, w tej sali, najważniejszy dziś jest problem, jaki udział w polskim teatrze może mieć człowiek, który kończąc tę szkołę zacznie go tworzyć. Tu chodzi o prawo do zrzeszania się tych, których coś łączy, którzy potrafią i wierzą, że ich sztuka ma związek z życiem ich widzów, że teatr może być współczynni­kiem duchowego rozwoju każdego z nas. Tu chodzi o teatr  a d e k w a t n y.

Konieczność zmian wynika przecież, mówiąc najprościej, z braku zgody na dalsze hamowanie ludzkiej aktywności. Na dalsze jej marnotrawienie. Nie tylko w teatrze. Ale również w teatrze.

Trzeba jednak pamiętać, że jeśli na­stąpią te zmiany, o których mówi się przecież nie od dziś, których wszyscy zdajemy się tak niecierpliwie wyczeki­wać, to sytuacja ulegnie dokładnemu odwróceniu – i aktywność będzie wa­runkiem  k o n i e c z n y m . Absolutnie koniecznym, gdy idzie o teatr.

Bo teatr — to właśnie aktywność: gotowość przedstawiania.

Prawie wszystkiego można się z cza­sem, lepiej lub gorzej nauczyć: techniki aktorskiej, reżyserowania spektaklu, organizacji pracy… Gotowość trzeba  m i e ć . Do czegoś trzeba być gotowym.

Co to znaczy? Jako praktyk i na­uczyciel zawodu mogę powiedzieć, że w teatrze nie ma rzeczy ani obojętnych, ani wygodnych. Stanęliśmy wobec pew­nego moralnego fenomenu – osobistej odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje w tym kraju. Jeśli nastąpią zmiany, jeśli teatr odzyska utraconą godność, to tylko dzięki przedstawianiu prawdy życia swych widzów. Nie bę­dzie można lekceważyć aspiracji wi­dzów ani schlebiać kolejnym autorytetom.

Nie wystarczy „pracować w teatrze”, by być artystą.

Jaracz pięknie sformułował kilka myśli. Ale powtarzanie tych myśli bez aktywności umysłowej jest bezmyślne. I wbrew intencjom samego Jaracza – szkodliwe.

Mówił na przykład, że sztuka aktor­ska była pierwsza, bo przed obrazem, rzeźbą, muzyką, i tak dalej, był już dra­mat: t w a r z   c z ł o w i e k a.

Ale zbyt często wydaje się nam, że można bezkarnie tę myśl odwrócić . Że wystarczy mieć twarz, by być aktorem. Że wystarczy chodzić, ruszać się, pod­skakiwać, wykrzykiwać – jak w życiu, by ludzie nas podziwiali i przejmowali się „tyjatrem”. Trzeba pamiętać: na scenę wychodzi się  p o  c o ś . Bo inaczej – to tak, jakby rzeźbiarza zadowalało przechwalanie się, że jego sztuka jest najważniejsza, bo przecież nie było jeszcze obrazów, muzyki, tańca, ba, na­wet ludzi jeszcze na ziemi nie było, a  był – k a m i e ń. Bo inaczej, to tak, jak z tym kiepskim malarzem, kompo­zytorem, aktorem, który twierdzi, że w sztuce nie ma żadnego kryzysu, bo on przecież żyje i tworzy.

Teatr na co dzień i od świeta
Stefan Jaracz

Śpiewamy wszyscy „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Nie prze­nośmy bezmyślnie tych pięknych słów na naszą działalność. Pustą przestrzeń wokół nas możemy wypełnić tylko na­szym życiem. Powoli wpisuje się w ten obszar teraźniejszości i przyszłości konkretne pojęcie: solidarność z drugim człowiekiem w trosce o wspólną nie­podległość. O prawdę. Udział w budo­waniu i utrwalaniu tego pojęcia może­my mieć my wszyscy, ludzie polskiego teatru, teraźniejszego i przyszłego.

Uznajmy to za nasz obowiązek. Za­szczytny obowiązek.

Przywróćmy świętu teatru jego war­tość.

 

Wykład inauguracyjny wygłoszony w Państwo­wej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie w dniu 3 października 1988. (Red.)

„Dialog” 1989 nr 2

 

Kolejny rozdział: O przekładaniu Shakespeare’a