Szanowni Państwo,
Dzisiejszy dzień w szczególny sposób upoważnia nas do zadania sobie kilku pytań dotyczących teatru – tego, który tworzymy, dla którego przysposabiamy młodzież, za który odpowiadamy – czy też p o w i n n i ś m y odpowiadać, czy też c h c i e l i b y ś m y odpowiadać. Nas wszystkich bowiem, zebranych w tej sali, ludzi w różnym wieku, z różnym bagażem doświadczeń i przemyśleń, ludzi o rozmaitych poglądach i aspiracjach, łączy jedno magiczne słowo: teatr.
Magia tego słowa objawia się między innymi i w tym, że nawet skrajnie przeciwstawne twierdzenia na temat tej sztuki bywają jednakowo przekonujące i prawdziwe. Mówiąc o teatrze można równie dobrze używać patetycznych zaklęć, jak też okazywać rozliczenia finansowe: jedno i drugie może być słusznym argumentem w dyskusji. Jest jednak pewna granica tej słuszności. To chwyt demagogiczny, ale pozwolę go sobie użyć: czy skargi statystów – że cierpią moralne katusze, nie grając pierwszoplanowych ról, mogą liczyć na społeczny odzew? Albo inaczej: czy może liczyć na współczucie aktor, narzekający na to, że przez kilka godzin na scenie musi robić coś, co w normalnym życiu uznałby za bardzo niewygodne i męczące?
Odpowiedź jest właściwie zbędna. Ale mimo to odpowiem: nie.
Nie, ponieważ teatr to przedstawianie. A przedstawianie różni się od tak zwanego „normalnego” życia.
Nie tylko fizycznie jest to sztuka okrutna. Teatr, któremu chcemy poświęcić nasze życie, teatr, który staje się naszą codziennością, powszednim wysiłkiem i zmaganiem, wymaga poświęcenia i surowej dyscypliny. Jest to jednak tylko takie banalne twierdzenie, które na ogół każdy z nas dobrze rozumie – lub zrozumie. To, co w teatrze niepowtarzalne i bogate, to nasze święto – dane nam czasem, kiedy przeżywamy wzruszenie wspólnego odkrycia. Cieszymy się wówczas, uznając w y d a r z e n i e , stajemy się bardziej sprawiedliwi wobec samych siebie: zanikają animozje, swary i kłótnie. Skupiamy się wokół kogoś z nas – reżysera, aktora, całych zespołów, by swoją akceptacją i przyjaźnią świętować wielkość dzieła. Takie chwile również każdy z nas przeżył – lub przeżyje.
Ale powiedzieć, że teatr, któremu chcemy się poświęcić, to szara, trudna codzienność, czasem tylko znaczona świętem, to też jeszcze nie wszystko.
Teatr jest przecież złożoną, tajemniczą sztuką. I tak, jak o wielkiej muzyce można powiedzieć, iż jest sztuką dwuznaczną i w sposób metafizyczny potrafi doskonałością swej wewnętrznej konstrukcji, kompozycji wprowadzić nas w przyszły spokój śmierci, wieczności, tak teatr – niekiedy poprzez ukazanie śmierci – wprowadza nas zawsze w zawiłą problematykę ludzkiego życia. Przejmuje nas, pociąga, budzi gniew i grozę, wywołuje nasz śmiech… A to wszystko staje się dowodem, znakiem m y ś l i łączącej nas z widownią. Otóż właśnie: myśli.
By móc cokolwiek powiedzieć o teatrze, który tworzymy dziś, musimy obserwować idee, które towarzyszyły mu zawsze. Bo ta najkrótsza definicja, jakiej użyłem – teatr to przedstawianie – od zawsze obowiązywała wśród ludzi, którzy znajdowali się przecież w jakiejś konkretnej rzeczywistości, którzy tak samo jak my pragnęli czegoś i ku czemuś dążyli. Teatr im w tym pomagał. Czasem nawet ich prowadził. Bo nasza sztuka wynika z u p o w a ż n i e n i a.
Z upoważnienia tych, którzy nie potrafili zobaczyć czy też zrozumieć własnych ról, granych w teatrze życia, nasza sztuka ukazywała im ich los w tragedii lub komedii. Z upoważnienia tych, którzy tego nie potrafią robić, wynika nasza sztuka przedstawiania. I to jest bardzo zobowiązujące, gdyż niezależnie od tendencji zmieniających się przecież mecenasów, którzy chcieliby ukazywać – za naszym pośrednictwem – raz to, raz tamto, teatr (w którym mieści się i życie, i udanie) musi poprzez sceniczną ,,nieprawdę”, a więc skrót, syntezę, aluzję, symbol, wyrażać prawdę życia – tych, którzy go do tego upoważniają.
Teatr to przedstawianie, tak. Ale przede wszystkim to g o t o w o ś ć przedstawiania, chęć przedstawiania. I nie trzeba wygłaszać wykładu z historii teatru, by udowodnić, że jedna jest tylko wartość, która zawsze i wszędzie staje się punktem odniesienia: prawda. Prawda o sobie samym, o warunkach życia, o ludzkich dążeniach i o świecie, w jakim można je realizować.
Aktor bywa szczególnie narażony na taką konfrontację, ponieważ zawsze opowiada o losach człowieka, ponieważ na nim przede wszystkim skupia się uwaga innych ludzi – widzów. To na nim spoczywa odpowiedzialność za wyartykułowanie myśli, łączącej scenę z widownią. Ale można tę odpowiedzialność nazwać również przywilejem. Jako artyści teatru jesteśmy uprzywilejowanymi wyrobnikami prawdy. Tej na co dzień i tej wielkiej, w której zawarte są: życie, miłość i śmierć człowieka, i całych narodów. Tak było zawsze. Ci, o których pamiętamy, których chcemy wspominać, autorzy, aktorzy, reżyserzy, reformatorzy, zawsze byli ludźmi, o których możemy powiedzieć najkrócej: niepodlegli w dążeniu do prawdy.
Dotyczy to całego teatru europejskiego. Ale tu, w tym miejscu, słowa „niepodlegli” i ,,prawda” mają znaczenie szczególne.
Wiele ostatnio – i nie tylko ostatnio – czytujemy różnych analiz i prognoz, z których mamy wywnioskować, w jakim stanie znajduje się obecnie teatr w Polsce i jakich mu potrzeba reform. Ale tylko z nielicznych głosów krytycznych można wnioskować, że są wśród nas ludzie, którzy naprawdę wiedzą, że teatr nie działa w próżni, którzy rozumieją ogólną sytuację, w jakiej znalazł się obecnie każdy twórca w Polsce. Ale czy tylko twórca? Czy tylko człowiek teatru? Reżyser, aktor, dramaturg, krytyk… A może również, a może przede wszystkim – widz?
Ogół ludzi w Polsce przecież czymś żyje. I chcąc myśleć o nas, o naszej służbie narodowej, musimy zastanowić się nad najważniejszym: czy teatr, który tworzymy, stara się odpowiedzieć na te pytania, które stawiamy sobie w życiu?
Tę kwestię uważam za najważniejszą, ponieważ dotyczy ona nie tylko tego, z czym obecnie w Polsce na co dzień się spotykamy. Dotyczy również naszej świadomości i tych wszystkich procesów, które jak w soczewce skupiają i zagęszczają problemy polityczne i społeczne naszej współczesności, które budzą potrzebę zmian. Czego jesteśmy świadkami? I w jakich okolicznościach to się odbywa?
Obecne warunki, napięcia, wstrząs, jaki przeżywamy, to wielka konkurencja dla sztuki teatru. Udramatyczniło się życie, prawdziwe dramaty rozgrywają się nie na scenach. Oto po raz pierwszy od czterdziestu paru lat uczestniczymy nie tylko w buncie robotników przeciw „robotniczemu” państwu, nie tylko w inteligenckiej opozycji przeciw dewastacji kultury, nie tylko nawet w buncie społeczeństwa przeciw upokorzeniom wynikającym z działalności aparatu administracji. Jesteśmy w momencie tworzenia się, być może, nowej formuły p r a w n e j, regulującej sprawę systemu, w jakim mamy żyć.
Jest konflikt. Jest napięcie. Ponieważ każdy ma swoje zdanie. I każdy, we własnym przekonaniu, ma rację. Wyniku tego konfliktu jeszcze nie znamy. Ale nie ulega wątpliwości, że jest to chwila, w której ze szczególną uwagą musimy przenikać potrzeby naszego dnia powszedniego. I tego, co nadejdzie.
Proszę mnie dobrze zrozumieć. Tu nie chodzi o to, żeby w momencie, gdy na przykład wybucha wielki, dramatyczny strajk, żaden teatr nie grał – powiedzmy – Ślubów panieńskich, bo takie myślenie jest po prostu szkodliwe i głupie. I nie o to mi chodzi, gdy pytam: czy teatr stara się odpowiadać na te pytania, które zadajemy sobie w życiu?
Wyniku konfliktu jeszcze nie znamy. Ale jest to chwila, która może stać się wielką szansą dla naszego teatru. Która może zdecydować o naszej przyszłości.
Mówiłem wcześniej o dniu powszednim, w którym czasem zdarza się święto: radość wspólnego, twórczego odkrycia. Tak to wygląda z naszej strony. Ale dla widza przecież świętem jest już nasza codzienność. Przeczytałem ostatnio w książce Plessnera Pytania o conditio humana, w rozdziale Przyczynek do antropologii aktora taki oto opis relacji aktor – widz: „Pokazuje mu się [widzowi] coś, co wymaga jego obecności, bo chodzi o sprawę, która jego dotyczy. Widz jest gościem, a gościowi coś się należy. Przedstawienie jest świętem zorganizowanym przez aktora, a nie przez widza, który finansuje. Gospodarzem jest ten, kto gra rolę, a nie ten, kto ponosi koszty”. Taka ma być prawda o teatrze. Czy taka jest?
Pomińmy nie wyjaśnioną u nas nigdy do końca kwestię, kto finansuje przedstawienie. Widz? Mecenas? Społeczeństwo? Państwo? Plessner twierdzi, i chyba słusznie, iż ktokolwiek ponosi koszty naszych spektakli, jest w teatrze gościem, nie gospodarzem. To my organizujemy święto. I my chcemy za nie odpowiadać.
I oto w pewnej ankiecie, drukowanej w czerwcowym numerze Więzi, natknąłem się na głos, który mnie zelektryzował – i zastanowił. Jest to wypowiedź intelektualisty, Andrzeja Drawicza, który powiada: ,,… tak się złożyło, że co najmniej od lat kilkunastu teatr przestał być znaczącym współczynnikiem mojego życia duchowego. (…) Straciłem poczucie teatralnej niezbędności. Znikła wewnętrzna potrzeba chodzenia. (…) Chwytam gazetę i sprawdzam, czy coś wzbudzi we mnie dawne uczucie: muszę to zobaczyć koniecznie! Efekt jest (…) zawsze ten sam: nie m u s z ę zobaczyć niczego.”
Cytuję tę wypowiedź, mimo że niejeden z nas może się żachnąć, a nawet obrazić: wszyscy przecież poświęciliśmy się teatrowi, a tu ktoś mówi, że tego naszego teatru nie potrzebuje?
Ale rzecz w tym, że ta wypowiedź wcale nie jest intelektualną prowokacją. Ani odosobnionym głosem dziwaka czy oryginała. Mimo naszych wspaniałych poszczególnych osiągnięć, mimo doskonałości naszego akademizmu czy świetności naszych eksperymentów, w duchu musimy chyba przyznać, że ten głos mówi gorzką, ale prawdę. Teatr mija się z rzeczywistością, mija się z widzem. Bo raczej trudno byłoby się nam pogodzić z wnioskiem, że to proces destalinizacji prowadzi znowu do wyjałowienia naszego życia duchowego i artystycznego?
Wypada więc przyznać, że od wszystkich rozwiązań, jakie proponuje się dziś widzowi, o wiele ciekawsze i głębsze jest jego, widza, życie duchowe. Zadaniem teatru jest to życie duchowe – p r z e d s t a w i ć. I oczywiście na plan pierwszy wysuwa się problem repertuaru. Dramaturgii, która umiałaby podjąć i ogarnąć ten konflikt, o którym wcześniej wspomniałem. Ten konflikt, który w naszych oczach wyrasta jako dowód potrzeby, konieczności zmian i przewartościowania wszystkiego, w czym żyjemy.
Są próby przyciągnięcia uwagi pisarzy – konkursy na sztukę współczesną, ogłaszane przez niektóre teatry. Jest przede wszystkim uparta praca redakcji Dialogu – miesięcznika, który nie cieszy się chyba względami władz, bo do ludzi interesujących się repertuarem dociera z paromiesięcznym opóźnieniem. Tak, że jeśli ktoś dzisiaj napisze dramat lub komedię na temat na przykład okrągłego stołu, to będzie mógł przeczytać swój utwór drukiem wtedy, gdy stół już dawno zmieni kształt. A zobaczyć na scenie?
Może też ktoś, teoretycznie, machnąć ręką na druk, na udział w konkursach: napisać sztukę dotyczącą współczesności i zanieść wprost do teatru. I co? Przywykliśmy – i nie bez racji – oskarżać cenzurę. Słusznie. Ale poza cenzurą – podkreślam poza, bo jej działalność bez wątpienia przynosi nam więcej i to najdotkliwszych strat – czy sam teatr rzeczywiście wykazuje taką gotowość do przedstawiania czegoś, co być może nie okaże się arcydziełem, być może nie wzbudzi jednomyślnego zachwytu, być może nie doczeka się uznania przez aklamację?
Nie ma współczesnej dramaturgii? Nie ma literatury, która umożliwiłaby teatrowi żywy kontakt z codziennością? Ależ do polskiej tradycji, i to tradycji o niebagatelnym znaczeniu, należy zapoznawanie się z poza-oficjalną literaturą! Tak niegdyś poznawano Mickiewicza. Tak przyswajano Słowackiego. I nawiasem mówiąc, znacznie później doszło do jednomyślnego uznania ich za geniuszy…
Konieczność zmian dotyczy wielu rzeczy — ale może zmiany dotyczą również nas?
Opowiadał mi ktoś o pewnej dyskusji, która odbyła się zresztą jeszcze w latach siedemdziesiątych, na temat kryzysu, jaki przeżywa sztuka. Ściśle mówiąc, sztuka malarska. Zabierali głos różni ludzie: artyści, krytycy, intelektualiści. Wszyscy mówili o kryzysie. I słusznie mówili. Nagle wstał jakiś malarz i zapytał: jaki kryzys?! ja przecież żyję i maluję!
Pamiętajmy jednak, że nasza rozbrajająca naiwność – jaki kryzys? my przecież żyjemy i uprawiamy teatr, gramy role, robimy przedstawienia, więc jak można mówić o kryzysie? – ta nasza naiwność lub pycha nie przekona odbiorców.
Właśnie wspomniany już Dialog, dzięki upartej pracy i postawie, stara się między innymi łączyć nas z horyzontem myśli, tworzącej współczesny teatr na świecie. I właśnie tam możemy nieraz spotkać poważne ostrzeżenia, dotyczące sytuacji naszego teatru. Teatru, który wprawdzie istnieje, działa – ale czy żyje?
W czerwcowym numerze Dialogu, więc ostatnio (mimo że mamy już październik), czytamy felieton Zygmunta Hubnera, Nad trumną polskiego teatru, a w nim: „Wiele było przyczyn, które sprawiły, że do dziś uczestniczymy w tej smutnej ceremonii. Wszystkie brały się z lekceważenia tych wartości, których nie da się ująć w funtach i metrach. (…) Gdy Twoim mecenasom zabrakło argumentów na Twoją obronę, a zabrakło dlatego, że sami nie wierzą w nic, co nie przynosi doraźnej korzyści materialnej lub politycznej, odsunęli się od Ciebie. (…) Posłuszni lub ogłupiali pismacy ruszyli wtedy na Ciebie z nagonką w błogiej niewiedzy, że podcinają gałąź, na której siedzą. Wkrótce, w kraju opanowanym bez reszty przez telewizję i gazetę, zrozumieją, do czego przyłożyli rękę. Niech nikt się nie łudzi, że można zabić teatr, a równowaga w kulturze zostanie mimo to utrzymana.”
Chciałbym tu na marginesie powiedzieć, że felieton ten cytowany był we fragmentach w telewizyjnym programie kulturalnym, po czym lektorka zastanowiła się, czy Zygmunt Hubner ma rację, przemawiając ,,nad trumną polskiego teatru”. I przy pomocy dwóch recenzentek udowodniła, że – na szczęście – racji nie ma, bo przecież… było ostatnio kilka niezłych spektakli.
Więc znów to samo: jaki kryzys, skoro ja żyję?
Jak można mówić, że z teatrem w Polsce jest źle, skoro w Poznaniu udało się przedstawienie?
Dla mnie jednak, gdy myślę o sytuacji teatru, te dwie cytowane przeze mnie wypowiedzi coś znaczą. W przypadku pierwszego głosu, który niestety daje się uogólnić, teatr nie zajmuje w życiu człowieka miejsca, jakie powinien zajmować, nie użyźnia go, nie chroni przed „duchowym zamuleniem”. W drugim wypadku spotykamy się z goryczą człowieka, który dobrze rozumie stan faktyczny i który przypomina, że istnieją wartości, które zostały zniszczone nie tylko w teatrze, ale i w nas samych.
Etacik, zorganizowana widownia, dotacja, ,,opieka” mecenasa, „opieka” cenzury i krytyki (która z rzadkimi wyjątkami broni przede wszystkim pryncypiów aktualnie panującego mecenasa), skostniałe od dawna struktury, wygoda wiecznej polskiej niemożności, ociężałe i leniwe pełzanie teatru po obrzeżach rzeczywistości, luksus braku wolności, a więc i braku odpowiedzialności…
Tu, w tej sali, mówienie o wartościach ma sens bardzo istotny. Zebrani tu mają różne doświadczenia, różny dorobek, różne poglądy – choćby na temat sztuki, którą uprawiamy. To niepodważalne prawo każdej twórczości. Ale odpowiadamy nie tylko za d z i ś, również za j u t r o. I nic nas nie zwalnia od uważnego obserwowania i nas samych, i tych, którzy przy nas wybijają się na naszych następców: kim jesteśmy? czy wysyłamy jakikolwiek sygnał w przyszłość? w przyszłość tego kraju? kultury narodowej?
Czas, w którym żyjemy, wymaga zmian – i bardzo wyraźnego samookreślenia. Wiemy o tym na co dzień, ale dotyczy to również święta. Święta, jakim stać się może dla widzów żywy, piękny teatr.
Śmieszne są pomysły, które mają na celu tylko reformę administracyjną teatru. O reformach mówi się zbyt dużo. Jest to myślenie w naszym kraju skompromitowane, i chyba nie bez przyczyny. Dlatego świadomie używam słowa: zmiana. Przemiana. Przetworzenie w realną twórczość tego, czym każdy z nas żyje, o czym mówi się jawnie i po cichu, publicznie i prywatnie – że tak dłużej nie można.
Nie sądzę, aby była to właściwa chwila do krytykowania tego, co wszyscy dobrze znamy – hamulców administracyjnych, przestarzałych struktur, przepisów ministerialnych i bankowych oraz wszelkich możliwych manipulacji na czele z oficjalną krytyką.
Ważniejsze tu jest chyba stwierdzenie, że teatr od dość dawna podąża na jałowym biegu – wielką okolicą życia. Życia, które się steatralizowało, w którym prawdziwe dramaty rozgrywają się nie na scenie, lecz w kopalniach, salach sądowych, fabrykach. Nie tylko dramaty. Życie się steatralizowało nie tylko dramatycznie lecz alternatywnie; na ulicach Wrocławia można na przykład oglądać korowody wyrażające stosunek społeczeństwa do kolejnych etapów reform, strajk absencyjny na ulicy Świdnickiej, strajk okupacyjny budek telefonicznych… I u nas, w Warszawie, bywało, że Plac Zamkowy był cały niebieski od Smurfów…
Tu, w tej sali, najważniejszy dziś jest problem, jaki udział w polskim teatrze może mieć człowiek, który kończąc tę szkołę zacznie go tworzyć. Tu chodzi o prawo do zrzeszania się tych, których coś łączy, którzy potrafią i wierzą, że ich sztuka ma związek z życiem ich widzów, że teatr może być współczynnikiem duchowego rozwoju każdego z nas. Tu chodzi o teatr a d e k w a t n y.
Konieczność zmian wynika przecież, mówiąc najprościej, z braku zgody na dalsze hamowanie ludzkiej aktywności. Na dalsze jej marnotrawienie. Nie tylko w teatrze. Ale również w teatrze.
Trzeba jednak pamiętać, że jeśli nastąpią te zmiany, o których mówi się przecież nie od dziś, których wszyscy zdajemy się tak niecierpliwie wyczekiwać, to sytuacja ulegnie dokładnemu odwróceniu – i aktywność będzie warunkiem k o n i e c z n y m . Absolutnie koniecznym, gdy idzie o teatr.
Bo teatr — to właśnie aktywność: gotowość przedstawiania.
Prawie wszystkiego można się z czasem, lepiej lub gorzej nauczyć: techniki aktorskiej, reżyserowania spektaklu, organizacji pracy… Gotowość trzeba m i e ć . Do czegoś trzeba być gotowym.
Co to znaczy? Jako praktyk i nauczyciel zawodu mogę powiedzieć, że w teatrze nie ma rzeczy ani obojętnych, ani wygodnych. Stanęliśmy wobec pewnego moralnego fenomenu – osobistej odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje w tym kraju. Jeśli nastąpią zmiany, jeśli teatr odzyska utraconą godność, to tylko dzięki przedstawianiu prawdy życia swych widzów. Nie będzie można lekceważyć aspiracji widzów ani schlebiać kolejnym autorytetom.
Nie wystarczy „pracować w teatrze”, by być artystą.
Jaracz pięknie sformułował kilka myśli. Ale powtarzanie tych myśli bez aktywności umysłowej jest bezmyślne. I wbrew intencjom samego Jaracza – szkodliwe.
Mówił na przykład, że sztuka aktorska była pierwsza, bo przed obrazem, rzeźbą, muzyką, i tak dalej, był już dramat: t w a r z c z ł o w i e k a.
Ale zbyt często wydaje się nam, że można bezkarnie tę myśl odwrócić . Że wystarczy mieć twarz, by być aktorem. Że wystarczy chodzić, ruszać się, podskakiwać, wykrzykiwać – jak w życiu, by ludzie nas podziwiali i przejmowali się „tyjatrem”. Trzeba pamiętać: na scenę wychodzi się p o c o ś . Bo inaczej – to tak, jakby rzeźbiarza zadowalało przechwalanie się, że jego sztuka jest najważniejsza, bo przecież nie było jeszcze obrazów, muzyki, tańca, ba, nawet ludzi jeszcze na ziemi nie było, a był – k a m i e ń. Bo inaczej, to tak, jak z tym kiepskim malarzem, kompozytorem, aktorem, który twierdzi, że w sztuce nie ma żadnego kryzysu, bo on przecież żyje i tworzy.
Śpiewamy wszyscy „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Nie przenośmy bezmyślnie tych pięknych słów na naszą działalność. Pustą przestrzeń wokół nas możemy wypełnić tylko naszym życiem. Powoli wpisuje się w ten obszar teraźniejszości i przyszłości konkretne pojęcie: solidarność z drugim człowiekiem w trosce o wspólną niepodległość. O prawdę. Udział w budowaniu i utrwalaniu tego pojęcia możemy mieć my wszyscy, ludzie polskiego teatru, teraźniejszego i przyszłego.
Uznajmy to za nasz obowiązek. Zaszczytny obowiązek.
Przywróćmy świętu teatru jego wartość.
Wykład inauguracyjny wygłoszony w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie w dniu 3 października 1988. (Red.)
„Dialog” 1989 nr 2
Kolejny rozdział: O przekładaniu Shakespeare’a