Z odkrywczą intuicją

Z odkrywczą intuicją 2
Irena Eichlerówna, 1938

Nic tak nie urzeka jak wspomnienie. Dobre wspomnienie w którym minione zdarzenia pozostają w naszej pamięci jako zapadające w świadomość dowody naszego przeżycia. Ileż to razy wspominamy te fakty z naszego życia, które, rozproszone w czasie, lecz mocno kiedyś przeżyte – trwają w nas, kojarząc przeszłość z teraźniejszością. A cóż dopiero, gdy wspomnienie dotyczy kobiety, wielkiej kobiety i artystki, dzięki której nie tylko wzbogaciliśmy swą wrażliwość, lecz zniewoleni jej talentem, intuicją, kobiecością i inteligencją odkryliśmy wręcz nowe prawdy, głębiej odczuliśmy ból i smutek innych ludzi, o których walce i postawie mieliśmy przedtem inne zgoła wyobrażenie.

Wrażenie, jakie odniosłem oglądając Irenę Eichlerównę w roli Ruth w sztuce Kruczkowskiego pt. Niemcy, przyrównać mogę do przetarcia zamglonych szkieł, który to gest pozwolił ujrzeć z całą ostrością otaczającą mnie rzeczywistość. Jej kreacja w tej roli to studium zmagania się młodej niemieckiej artystki nie tylko z ponurą, faszystowską „nocą” – to zmaganie się człowieka z losem, w który hitleryzm wprowadził groźną ciszę tępoty, lęku i bezwładu nie całkiem jednak umiejąc sparaliżować odruchy swoje ofiary. Jej kreacja to ostre, oszałamiające ukazanie prawdy o samotności i cierpieniu myślącej Niemki w „tamtych latach”, które tak dobrze pamiętamy.

Przedstawienie, w którym oglądałem Irenę Eichlerównę w roli Ruth, odbyło się 28 lutego 1950 roku na scenie Teatru Polskiego. Zespół Teatru Powszechnego z Łodzi grał Niemców Kruczkowskiego w ramach jubileuszu Karola Adwentowicza. Reżyserowała Irena Grywińska, dekoracje stworzyła Zofia Węgierkowa, jubilat grał profesora Sonnenbrucha, pozostałą obsadę stanowili aktorzy łódzcy wraz z gościnnie występującym w roli Petersa Henrykiem Borowskim oraz również gościnnie występującą w tym przedstawieniu Ireną Eichlerówną.

Idąc wtedy do teatru nie przypuszczałem, że rola Ruth w jej wykonaniu pozostanie do dziś – a minęły już 24 lata – w mojej pamięci jako największe osiągnięcie naszej wielkiej tragiczki i kto wie, czy nie największa rola tego typu grana na naszych scenach po wojnie. Patrząc z perspektywy czasu na tę arcykreację Ireny Eichlerówny dochodzimy do wniosku, że jej interpretacja roli Ruth, sposób ukazania postaci widzowi, zawiera tragiczne ostrzeżenie, ale też i element nadziei: zapowiedź moralnej odnowy narodu, którego losy dla nas, Polaków, nigdy nie były obojętne.

Ruth to bardzo skomplikowana postać, a zarazem jedna z najciekawszych ról w dramatach Kruczkowskiego. Jej samotność i los, który ją spotyka, to przejmująca do dziś opowieść o społeczeństwie, o tragedii społeczeństwa, któremu faszyzm narzucał z jednej strony ślepe posłuszeństwo, wierność i tchórzostwo, z drugiej zaś – hitlerowski kult woli, władczości i wyzwolonej „moralności panów”. To społeczeństwo skazuje na samotność ludzi szlachetnych – nie tylko niszczy świadomie przeciwników systemu, których reprezentantem jest w Niemcach antyfaszysta Joachim Peters, lecz także okazuje najwyższą brutalność wobec najlepszych i najwartościowszych jednostek własnego mieszczańskiego środowiska, do którego bez wątpienia należy Ruth wraz z całą rodziną Sonnenbruchów. Dlatego rola Eichlerówny pozostanie dla mnie na zawsze niezwykłym przeżyciem nie tylko teatralnym. Siła jej indywidualności i współczesny wydźwięk wypowiadanych przez nią słów oraz ów nieokreślony smutek, którym w jej wykonaniu owiana była postać Ruth, uczyły nas wówczas patrzeć w przyszłość.

Poddawałem się bez reszty głosowi aktorki, który wówczas usłyszałem po raz pierwszy w życiu. Przyrównywano go do „brzęczenia pszczół”. Dla mnie w owym momencie był to głos głęboki – wsłuchując się weń, czułem, jak w miarę upływu czasu przywiązuję się do tej postaci. Pragnąłem stale jej obecności na scenie, jej słów i jej zwycięstwa.

Wiele o Eichlerównie wówczas słyszałem. Była aktorką legendarną, wychowanką Aleksandra Zelwerowicza i Wilama Horzycy. Grała przed wojną w Wilnie, we Lwowie i w Warszawie. W 1939 roku opuszcza kraj i gra w teatrach polonijnych w Bukareszcie, Paryżu i Rio de Janeiro. W 1948 roku wraca do Polski. Gra wtedy w Łodzi swą pierwszą rolę w odrodzonej ojczyźnie – jest nią Joanna z Lotaryngii Maxwella Andersona w Teatrze Kameralnym. Później występuje w teatrach warszawskich, gra największe role kobiece z wielkiego repertuaru. Występuje między innymi w Teatrze Współczesnym, Ludowym, Dramatycznym i Narodowym, w którym pozostaje do dziś. Przypomnę kilka wielkich ról, jakie zagrała Irena Eichlerówna na przestrzeni tych lat: Salome Wilde’a, Klitemnestra w Agamemnonie Eurypidesa, Fedra Racine’a (rolę tę grała też w teatrze poznańskim), Maria Tudor Wiktora Hugo, Maria Stuart Schillera, Mutter Courage Brechta, Agrypina w Brytaniku Racine’a. Grała Arkadinę w Mewie Czechowa, a nawet Szambelanową w Panu Jowialskim, która to rola stała się wydarzeniem, ukazującym niezwykłą wszechstronność i żywiołowy talent komiczny wielkiej tragiczki. To tylko niektóre z jej wielkich ról. Każda z nich została już należycie zapisana i skomentowana przez krytykę polską i światową.

Pisano o niej kiedyś, że każda z jej ról to „psalm o losie kobiety”. Uznano jej styl za „wieczną kobiecość”. Zastanawiano się długo nad brzmieniem jej głosu i szokującym sposobem gry, wyrażającym się w transakcentacji słów i dziwnej melodyce zdań. Jej stale podczas gry przymknięte oczy budziły protest, zdziwienie i zachwyt. Nieraz mówiono o jej wyniosłym dostojeństwie i śmieszności zarazem. Cechy te, uchwycone przez czujne oko obserwatora, były opisywane w literaturze teatralnej. Na przykład jej scena w Marii Tudor z niewiernym Gilbertem, który stając przed nią pyta: „To królowa?” – i widzi kobietę wycierającą nos rękawem, która mu odpowiada żałosnym głosem: „Tak, tak, królowa…” A ileż takich scen miała w Annie Fierling, czyli Matce Courage, a w innych rolach?

Sam reżyserowałem przedstawienie z Ireną Eichlerówną. Były to trzy jednoaktówki współczesnego japońskiego pisarza Yukio Mishimy pod wspólnym tytułem Jesteś piękna. Widziałem, jak pracuje i jak wielkie stawia sobie wymagania, jakie ma poczucie współobecności i równoczesności akcji dotyczących innych postaci w sztuce – stawały się one zresztą bardziej może jej marzeniami w spektaklu (stąd przymknięte oczy) niż realnymi aktorami grającymi wraz z nią przed widzem.

Z odkrywczą intuicją
Irena Eichlerówna jako Maria Tudor, 1959

Każda jej rola to osobny świat kobiecości i dążeń obu: kreatorki i kreowanej postaci. Być może właśnie dlatego Ruth stała się w jej wykonaniu tak doskonała. Ta niemiecka artystka, jeżdżąca po ówczesnej „niemieckiej” Europie, żądna życia, użycia i wrażeń, reaguje podobnie jak ona sama. Szybko i zmysłowo. Być może dlatego Ruth tak głęboko odczuje bezbronność i cierpienie Fanchette – kobiety francuskiej, w której imieniu idzie obejrzeć egzekucję. Wśród rozstrzeliwanych znajduje się ojciec Fanchette. Ruth idzie tam również w swoim własnym imieniu, w imieniu młodej kobiety niemieckiej, której instynkt moralny nakazuje ujrzeć prawdę o okrucieństwie i „obecności” Niemców w Europie. W tym momencie, w tym francuskim epizodzie zaczyna się kształtować jej linia rozwoju i postępowania.

Zostało to przez Eichlerównę pokazane w sposób genialny, pozwoliło później zrozumieć wszystko: jej miłość do ojca, policzek wymierzony Willemu, pożegnanie z Liesel, pomoc udzieloną Petersowi.

Dzięki przezwyciężeniu stereotypu, ukazującego nam tylko s k u t e k hitlerowskiej atmosfery, czyli zbrodniarzy faszystowskich, mieliśmy możność zobaczyć w postawach Ruth i Petersa przyczyny, dla których ludzie nie tracący człowieczeństwa manifestowali w owych latach swą ludzką godność.

Był to wtedy wstrząs dla każdego Polaka. Powtórzmy za Kruczkowskim: „trzeba było, doprawdy, największego hartu ducha, aby nie zwątpić i walczyć tam właśnie, w samym centrum potęgi wroga, u źródeł jego niszczycielskiej siły, między zbrodniczym, masowym fanatyzmem jednej – i głuchym bezwładem drugiej części własnego narodu”. Tragicznie brzmiały u Eichlerówny słowa skierowane na pożegnanie do tej, która wezwała gestapo: „Ach, Liesel, Liesel…” Słyszę ten głos, ten niezwykły akcent i bolesne zmęczenie jej ostatniej repliki. Przypominam sobie to smutne westchnienie kobiety, pięknej kobiety, którą opuścili najbliżsi, którą zdradzili i wydali. Westchnęła, odchodząc – a oni stali bezradni, jedni przerażeni, drudzy chorzy z nienawiści do przeciwnika politycznego, jakim jest Joachim Peters, który dzięki pomocy udzielonej przez Ruth wymknął się z rąk oprawców. Willi i Liesel stali bezradni – idea unicestwienia i zagłady przeciwników, która stanowiła jedyną treść ich życia, stała się przyczyną ich bezduszności, tępego okrucieństwa, a nawet zbrodni popełnianej na najbliższych.

O postaci Ruth pisano zawsze bardzo dużo. Jest to, jak już wspomniałem, najciekawsza i najbardziej złożona postać w sztuce Kruczkowskiego. Tym większa zasługa aktorki, która w sposób subtelny i zarazem szalenie prosty potrafiła ukazać tragizm tamtej niemieckiej rodziny. Była to kreacja bardzo głęboka i bardzo ludzka. Na tym polega jej wartość. Trzeba pamiętać, że w tamtych latach, tuż po wojnie, każdy Niemiec utożsamiany był z mordercą, sadystą i zbrodniarzem wojennym. Otóż odejście od schematu i sięgnięcie do zwyczajnego życia ludzi skazanych na to życie rodzinne podobnie jak wiele milionów na całym świecie, aby na tym tle ukazać źródła demoralizacji i upadku, to był czyn niezwykły. Zagrać kobietę zakochaną w życiu, mającą swoją filozofię – i umiejącą się nią konsekwentnie i z korzyścią posługiwać, ukazać proces zachodzącej w niej przemiany i dramat niemieckiej rodziny – jakiej my, Polacy, nie znaliśmy z czasów wojny, gdyż otaczali nas różnego rodzaju i autoramentu Hoppe, zajęci spełnianiem swych „ciężkich obowiązków” – to wówczas stawiało kreację Eichlerówny na równi z odkryciem Kruczkowskiego, który analizował sprawy niemieckie w ich dialektycznym rozwoju moralnym, politycznym i społecznym.

Być może w tej roli zespoliły się nie tylko cechy indywidualne i wielkość stylu Eichlerówny: kierował nią też instynkt człowieka, który nie potrafi żyć bez nadziei i bez wiary, że w świecie faszystowskiego upodlenia  m u s i e l i  istnieć ludzie nie poddający się owej nieustannej brutalności, przeciwnie, walczący z nią. Może była to jakaś bardzo polska replika wielkiej artystki, która – jak o tym pisze sam Kruczkowski – „z odkrywczą intuicją i prawdziwym mistrzostwem aktorskim” wyobraziła sobie tamtą niemiecką dziewczynę i stanęła w jej sytuacji, by bronić nie tylko jej samej, lecz i nas przed brakiem wiary w moralny sens odnowy tego narodu.

Eichlerówna, poruszając nasze sumienie i przełamując nasz sąd wyrosły na podłożu krzywdy, tworzyła niespokojne, wrażliwe sumienie samej Ruth, w którym jak w zwierciadle przejrzała się rozpoczynająca się nowa historia Niemiec. Tam, na scenie Teatru Polskiego, Eichlerówna wydała mi się wówczas w równym stopniu co postać Ruth niezwykła i podobnie złożona. Jej indywidualne cechy, o których się mówiło, bogactwo wewnętrzne, oraz ten gorzki smutek nadały jej kreacji tak niezwykły wymiar. Patrząc na nią z uwagą zastanawiałem się i sam siebie pytałem, ku czemu ta Niemka zmierza, dlaczego tak postępuje, czy to możliwe? Na koniec uwierzyłem. Dokładnie przypominam sobie moment, w którym wchodzą gestapowcy. Buntowałem się przeciw temu, że ta wspaniała kobieta wyjdzie z nimi, zdana na ich chłodną uprzejmość – tutaj, „tam” zaś narażona na sadyzm, cierpienia, zniszczenie jej ciała i śmierć. Była to jedna z najokrutniejszych scen, jakie widziałem. Obserwując jej zejście ze sceny pojąłem nagle, że coś niemożliwego stało się faktem, z którym nie sposób się pogodzić. Pamiętam, że byłem zdenerwowany. Nie mogłem znieść przekreślenia jej wyniosłej postawy i obalenia tego dystansu, jaki umiała stworzyć wobec przemocy. Nie mogłem się z tym faktem pogodzić. Oto najgłębsze skutki moralne, jakie wywierała na widzu kreacja Ireny Eichlerówny.

Grałem kiedyś w zastępstwie za kolegę Niewinowskiego maleńką rólkę Gefreitera w przedstawieniu Niemców na Mokotowskiej, w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Któregoś dnia nagle zachorowała Danuta Szaflarska grająca Ruth. Na prośbę dyrekcji tego dnia zastąpiła ją Irena Eichlerówna. Nie wiedziałem o tym. Wpadłem jak zawsze na scenę z krzykiem i ujrzałem przed sobą kobietę, której wzrok, wyniosły spokój i chłód, z jakim potraktowała moje pojawienie się, sprawiły, że po pierwszym brutalnym krzyku „Alles raus” zacząłem mówić tak, jak się mówi w kancelarii dostojnika lub na przyjęciu w towarzystwie kobiet: „Verzeihung, Herr Major. Nie zauważyłem od razu. Mam polecenie sprowadzić mieszkańców miasteczka na rynek.”

Myślę, że każdy na miejscu tego Gefreitera, którego grałem, czułby się nieswojo i chciałby ukryć przed nią swoją prawdziwą działalność. Być może SS–owcy widząc prawdziwą Ruth tak właśnie postępowali. Eichlerówna chwilę milczała, obserwowała Fanchette i mój karabin. Trwało to krótko. Wyjaśniłem więc, że za chwilę na rynku zostanie powieszonych siedmiu ludzi. Znowu cisza. „Ja tam pójdę zamiast tej dziewczyny” – odpowiedziała Ruth–Eichlerówna. Coś się tam jeszcze działo – przyznam się, że niedokładnie pamiętam. Speszony, wyganiając Wujka Tourtelle, zszedłem ze sceny. Znowu cisza. A potem już za kulisami, usłyszałem jej niski głos: „Nie zrobiłam i nie robię nikomu nic złego.” Jeszcze chwila i znów jej głos, który wyrażał bezsens wszystkiego, co ją wtedy otaczało: „A pan jest nudny, majorze.”

Po tym ostatnim zdaniu zobaczyłem, jak schodzą ze sceny – aktor grający Majora i ona. Zamyślona, piękna i pociągająca jakimś wewnętrznym, pulsującym w niej rytmem niecodzienności. Spoglądałem na nią i doskonale pamiętam, że Major naprawdę był nudny.

Oto dlaczego piszę, iż nic tak nie urzeka jak wspomnienie. Dobre wspomnienie, które choć rozproszone w czasie, gdyż wiele od tamtej chwili przeżyliśmy, trwa w naszej świadomości i łączy się z teraźniejszością.

 

Kolejny rozdział: Pełnią ludzkich uczuć