Kąkol i pszenica

Tadeusz Łomnicki jako Józek Madej. „Kąkol i pszenica”, 1952 r.

AKT   III

Wnętrze to samo.

MADEJOWA (biegnie do drzwi): Kto tam?… (otwiera) To ty?…

CESIA (w c h o d z i  ubrana odświętnie, całuje Madejową w rękę): Wybaczcie, że tak rano nachodzę.

MADEJOWA:    Jak ty wyglądasz, nie spałaś?

CESIA:    Przyjechał?

MADEJOWA:    Nie.

CESIA:    Poczekam.

FILIPA (w c h o d z i): Panna młoda przystrojona pięknie. Całą wioskę zauroczy, a chłopaków przyjdzie kupa.

MADEJOWA (do Filipy): Idźcie do swojej ro­boty. Nie widzicie, co się z dziewczyną dzieje? (Filipa wychodzi. Po chwili) Przekąsisz coś?

CESIA:    Na Józka zaczekam.

MADEJOWA: Opamiętaj się, Cesiu, nie pokazuj, że cierpisz. Po co źli ludzie cieszyć się mają z twojej biedy, (wchodzi M ad e j) Nie pierwszy i nie ostatni raz oszczerstwo na was rzucą.

MADEJ:    Przepióreczko   ranna,    nie   ma    jeszcze twojego, ale niedługo nadejdzie i oszczercom odpowie. Przygotuj, matka, śniadanie. Idę konia czyścić… Lepsze zwierzę od człowieka.

MADEJOWA: Bo gadać nie umie i o pieniądzach nie wie.

MADEJ: Swój rozum ma. Spojrzę w oczy gniademu i myślę: skąd tam tyle markotności, tyle końskiej zadumy nad światem?… Stanie koło niego człowiek, a on uszy położy i już wiadomo, jakie o nim mniemanie po­siada. Inny przyjdzie — to zarży cicho, strzygnie usza­mi do góry i też wiadomo… Kiedy na łące stokrotkę znajdzie, popatrzy bokiem, kwiknie sobie lekko i morda mu się śmieje jak u dziecka. Z radości. Zwierzę też swój rozum ma.

FILIPA (w c h o d z i): Jaskółki w górze latają, ładny dzień dzisiaj będzie, (do Madejowej) Pożyczcie trochę barszczu na śniadanie, mój nie zakisł jeszcze.

Madej wychodzi.

MADEJOWA:    Filipa… chyba temu nie wierzycie.

FILIPA:    Pewno, że nie wierzę, ino we wsi huczy.

MADEJOWA: Sumienia ludziska nie mają, skoro w takie świństwa uwierzyli. Nie wiecie, kto to rozpowiedział?

FILIPA: Skądże, wczoraj wieczorem podniósł się krzyk, że Józek wieś chciał okpić i że niektórych już okpił.

MADEJOWA:    Wierzycie temu?

FILIPA: Ubezpieczenie chce odebrać, żeby premie dostać. Nie wierzę w to, ale tak mówią. Jeszcze krzyczeli, że na ślub pieniędzy nie stało, więc się takich sposobów chwycił. Do miasta dlatego chętnie pojechał… prawdę mówiąc to strata byłaby dla ludzi wielka.

MADEJOWA:    Ciszej mówcie.

FILIPA    (popatrzyła na Cesię): Nie wie o tym?

MADEJOWA: Po co ma słuchać, całą noc chlipała. Gdyby na waszego Wawrzka powiedzieli, że złodziej, też byście zadrę w sercu nosili.

FILIPA:    Takie życie.

MADEJOWA: Warn niewesoło po wczorajszym, ale pogodził się Wawrzek z chłopami?

FILIPA: Złapali go na drodze i przeprosili. Zacięty nie jest, wyściskali się i zgoda.

MADEJOWA: Chłopy takie porywiste, nic ino bitka.

FILIPA: Uważajcie na Józka, bo się szykują okropnie.

MADEJOWA:    Bić go chcą?

FILIPA: Rozsierdzeni, jakby każdy butlę spirytusu wyduldał. To nie szpasy. (Cesia płacze)

MADEJOWA: Przestań płakać, Cesiu. Twój dzień, wesel się. Welon sobie włożysz, wianuszek i buciska żółte, ino przestań się borykać. Nie zrozumieją, choćbyś i tydzień pomstowała.

CESIA: Krzywdy nikomu nie zrobił, a za oszusta go mają. Kiedy na kursa jeździł, wszyscy mu wierzyli i na przewodniczącego wybrali, a teraz…

FILIPA: Po co mu to rządzenie? Nie mógł na traktorze jeździć?

MADEJOWA:    Tyle razy przestrzegałam, że z ludziskami nie tak łatwo. On zapalczywy, nie obmyśli, wykona i co?

CESIA:    On nie myśli? On najwięcej myśli!

FILIPA: Spodziewał się kto, że w samo wesele taka bieda będzie?

MADEJOWA: Ino się nie smuć. Przyjedzie, do sumienia przemówi… (płacze) Józek przecie niewinny.

CESIA: Ludziom się dziwię. Nie mieli czasu poznać się na nim? Mała świadomość w narodzie. Gdyby każdy wiedział, kim jest, gdyby wiedział, co od niego zależy, toby i godniejszy był, i podszeptów kułackich by nie słuchał.

FILIPA: Ludzie się jeszcze nie wzwyczaili, po staremu myślą.

CESIA: Wcale nie myślą. Nie chcą myśleć. A teraz takie czasy, że tylko uczyć się trzeba. Nauka rację daje człowiekowi. Przyjdzie głupek i mówi, po co laboratorium, po co we wsi pralnia, po co chałupy spółdzielnia chce budować? Mądry nawet go nie słucha, bo wie, że laborat potrzebny. Pewniejsze plony będą. Nowe domy prawdziwi inżynierzy budować przyjadą, dla wygody i na ulepszenie ciężkiego życia… tak sobie pomyśli oczytany człowiek.

MADEJOWA: Nie pomstuj, bo się ludzie uczą. Na kursy kupa ludzi przychodzi.

CESIA (krzyczy): To dlaczego Józka krzywdzą i siebie poniżają!

MADEJOWA:    Uspokój się, Cesiu. CESIA:    O Józka się lękam.

Madejowa płacze.

CESIA: Jakże mu o tym mówić. Nie przejdzie przez gardło. Na siekiery pójdzie, jak się nie oczyści. Nie ustąpi tak łatwo.

MADEJOWA: Józek honorowy… dziwne, że nie wraca. Już powinien być.

FILIPA: Biorę se barszczu na śniadanie, (wychodzi)

CESIA (po wyjściu Filipy): Józek też zawinił. Przestrzegałam go. (płacze)

MADEJOWA (pokazuje Cesi pończochy): Włożysz te pończochy do ślubu… Ładne? Orkiestra z Zetempu się zaofiarowała. Potańcujesz, podskoczysz i dobrze będzie… Ludzie jak ludzie, złem ochrzczą każdego, ale złoto wszędzie błyśnie. Większa część wsi nie wierzy temu.

CESIA: Są tacy, co wierzą. Głupcy. Głupi jest Ku­ba i nikt się temu nie dziwi. On nigdy nie zrozumie, że po wsiach świeżym wiatrem powiało. Pieniądze ro­zum mu zabrały. Sumienie razem z nimi do skrzyni zamknął… Ale nasi? Na kursa chodzą i spółdzielnią rządzą, w świat wyjeżdżają lepsze życie oglądać, a ku­łackim gadaniom posłuch dają. (wchodzi Wawrzek)

MADEJOWA: Pieniądze, moje dziecko, to nie są sprawy błahe.

CESIA: Powinni wiedzieć, za co się premie dostaje. Nikt chłopu za świństwa ich płacić nie będzie, ino za kratki postawi. Możliwe to rzeczy, żeby miał ktoś inte­res ludziom ciężko spłacone ubezpieczenia odbierać. Tu się szkaluje państwo, samopomoc, zarząd i nas wszystkich, a tak być nie może! Ale my zażądamy zebrania ogólnego i wykryjemy tego gada.

WAWRZEK (po chwili): Na mszę idę. Może z kim pogadam, dowiem się czego, (wychodzi)

CESIA: Też głupi chłop. Wczoraj gadał ze mną. Wynikało z tego, żebym się do Józka za nim wstawiła. Pożyczkę chce dostać. Kumoter taki.

MADEJOWA:    Filipa chora.

CESIA: Niech na zebraniu o tym mówi. Zaraz otrzyma. Nikt w spółdzielni grosza nie dusi, a to wzwyczajone krętymi drogami chodzić.

DĘTKO    (wchodzi):  Przyjechał? MADEJOWA:    Jeszcze nie.

DĘTKO: Cóż on sobie myśli. Żarty z wesela robi, czy co? Kozika u was jeszcze nie było?

MADEJOWA:    Nie.

DĘTKO (do Cesi): Nie trap się. Wszystko dobrze będzie. Większość go broni. Bogacze ino pokrzykują i naszych paru. Nie szkodzi. Są takie dowody, że jak dobrze sprawą pokierujemy, wielu ludziom oczy się otworzą.

CESIA:    Wiecie, czyja to robota, doszliście już?

DĘTKO: Nic nie powiem. Wpierw muszę się naradzić. To nie byle co… Po radę do Józka przyjdziemy. Nie smuć się, Cesiu, skoro się ludzi ze starych lego­wisk wykurza, to się zaprzeć trzeba, dumę do kieszeni schować, a stare rozwalić. Dobrze o tym wiesz, prawda? Pójdę zobaczyć, co się we wsi dzieje, (wychodzi)

MADEJOWA: Widzisz, Cesiu, widzisz… nie dla po­cieszenia mówił. Dętko by nie kłamał, on nie taki. (wchodzi M ad e j z Galisiakami)

GALISIAKOWA:    Dzień dobry.

MADEJOWA:    Dzień dobry.

GALISIAKOWA: Cesiu, chodź do domu. Panna młoda ze swojej chałupy na ślub idzie.

CESIA:    A ja pójdę od Józka.

GALISIAKOWA: Mądrzejsza., co zrobić… wianek ci przyniosłam, gors i welon. Nie godzi się w taki dzień o tym zapominać.

CESIA:    Dziękuję, (podchodzi do okna)

 MADĘJ:    Siadajcie, pośniadamy razem.

MADEJOWA (do Cesi, która nie odpowiada): Chodź, ciasta przedniego nakroję. Nie zjesz?

CESIA:    Nie.

MADEJ: Zostaw ją. Zgłodnieje, to przyjdzie. Łykniemy po jednym?

GALISIAK:    A jak sądzicie, załagodzi się, czy nie?

MADEJ:    Pewnie, ino że wesele smutne.

MADEJOWA (plącze): Los się zmówił. Same nieszczęścia we wsi.

MADEJ (podaje kieliszek): Honorciu, masz, golnij sobie. No, napijmy się, rodzina, (piją)

GALISIAKOWA (do Cesi): Dziewczęta spotkałam. Powiedziały, że przyjdą później, bo stonki na polach do południa szukać będą. Ino druhny przyjdą. Słyszysz?

CESIA:    Słyszę.

MADEJ:    Zostawcie ją.

GALISIAK:    Ten papier w domu jest?

MADEJ:    Jaki papier?

GALISIAK:    Deklaracja.

MADEJ: Jest, ale dać nie można. To są papiery za­rządu.

MADEJOWA: Serca trzeba mieć trochę. Popatrz, co się dzieje. To ślub naszych dzieci. Wszystko bym zro­biła, żeby załagodzić. Sumienia nie masz.

GALISIAK: Weźcie na rozum. Józka z zarządu wylać mogą, a jak wioski nie będzie budować, to zmarnieje chłopak.

GALISIAKOWA: Głupio w dzień wesela przeciwko całej wsi występować. Dla świętego spokoju dajcie, niech mają.

MADEJ: Przecież chłopy wiedzą, że papier jest… ino myślą, że Józek premie za to otrzymać może.

GALISIAK: Ale papier swoją moc ma. Pokazać należy, zgodne?

MADEJ:    Lepiej do Kozika pójdę.

MADEJOWA: Nie dumaj, ino biegnij po niego. (Madej chce wyjść)

CESIA:    Dokąd chrzestny idzie?

MADEJ:    Uradziliśmy…

CESIA:    Jak dacie ten papier, to z wesela ucieknę.

GALISIAKOWA: Cesiu, w Imię Ojca i Syna… dziecko drogie, coś ty?

CESIA (do Madeja): Prosił was kto, żeby się w nieswój e sprawy wtrącać. Myślicie, że im papieru potrzeba. Nie wiedzą to, że w kasie leży? Pośmiewisko z siebie chcecie robić?

MADEJ:    Pozwól, Cesiu, dla spokoju.

CESIA:    W zarządzie władzę macie?

MADEJ:    Nie.

CESIA: Możecie nieswoimi papierami się rozporządzać?

MADEJ:    Nie.

CESIA:    To je zostawcie w spokoju.

GALISIAKOWA:    Może to chłopów ostudzi…

CESIA (po chwili): …że na ślub nie przyjdą, przyjdą. A że bić będą, niech biją. Nasza sprawa czy­sta. Gardło mam zdrowe, jak się rozkrzyczę, to dopiero przejrzą, a krzywdy nie dam zrobić. Nie tylko o Józka mi chodzi i nie o wesele, ale o wieś całą i o rozum na­szych ludzi… (plącze)

MADEJ: Nie ślimacz się, Cesiu… już nigdzie nie idę.

CESIA: Bogacze chcą zniszczyć spółdzielnię. Oni to robią. Po wczorajszych rozruchach teraz wszystko wiadomo. Ale serce boli, że nasi ciągle jeszcze tym draniom wierzą, (słychać gwizd lokomotywy)

MADEJOWA:    Ojej.

GALISIAKOWA:    Co?

MADEJOWA:    Kolejka pod semaforem.

GALISIAK: Pewnikiem stoi od dłuższego czasu, a może ruszyła, bo świszczy.

CESIA    (patrzy przez okno, krzyczy): Józek!

JÓZEK (wchodzi obładowany pakunkami, Cesia rzuca mu się na szyję): Cesia… Cesia… Cebulę przy oczach trzymasz? Czekajże, puść trochę, to sobie ulżę. (odkłada pakunki) Widzieliście, jaka to beksa… Pozwól, że się z rodzicami przywitam, (wita się) Telegram przyszedł?… To dobrze. Zmordowałem się. Cesiu, żebyś ty wiedziała, czego ja nie pozałatwiałem… gdzie ja nie byłem, o rety… Inna rzecz, że objechali mnie jak łysą kobyłę… Pomyliłem się. Nie tak trzeba. Koniecznie z ludźmi muszę porozmawiać. (Wawrzek wy­chylił się, zobaczył Józka, cofnął się. Madejowa i Galisiakoioa cicho płaczą) Oj, babiny, w sam ślub powódź będzie w Owczarach. Po jakich ja biurach chodziłem, kłóciłem się jak czort. Skoro mówią — nie, to ja za­raz — dlaczego i ani rusz nie ustępuję. Jasno zdać spra­wę ludziom muszę, myślę sobie. Niech mówią… Myślę sobie tak, co tam w polu, czy raporty w porządku, co chłopy powiedzą, gdy ja taki mądry przyjadę z tego miasta… Cesiu, czy to nie przypadkiem nasz ślub? Wiecie co, pójdę się umyć, bo z drogi zakurzony jestem. Matulu, koszula jaka będzie?

MADEJOWA:    Pewnie, Józuś…

JÓZEK: Kobitom się na serdeczność zebrało. Dwóch nowych instruktorów przyjedzie… Ale potem będę mówił.

MADEJOWA: Wszystko masz przygotowane. Idź, ze śniadaniem poczekamy.

JÓZEK:    Nie czekajcie, (wychodzi)

WAWRZEK (po chwili ciszy wchodzi): Przyje­chał… Bogu dzięki.

MADĘ J:    Co mówią?

WAWRZEK:    Kłócą się.

MADĘ J:    Zacięci?

WAWRZEK:    Na wesele przyjdą. Obronimy go!

MADEJOWA:    Wpierw Józka powiadomić należy.

GALISIAKOWA: Ino o „złodziejstwie” nie mów, bo krew go zaleje i do bitki na wieś skoczy.

JÓZEK    (wola): Matulu, koszulę i coś do obtarcia. MADEJOWA:    Zaraz podam.

MADĘ J (do żony): Nie mów, bo chłopak z twego gadania dużo nie będzie wiedział.

Madejowa wychodzi.

GALISIAK: My się trapimy, a może on się z tego wyśmieje i taka parada będzie.

CESIA:    Niech ojciec mnie nie złości. GALISIAKOWA:    Na ojca krzyczysz? Coś ty!

CESIA: Nie pora na żarty. Pieniędzy we wsi brakuje, nędza u pogorzelców. Ludzie rozpaleni jak ogień… w dobry czas wybrała się ta kanalia dołki pod nim kopać. To jest rzecz poważna…

GALISIAK:    Na bitce się skończy i tyle.

CESIA: Jakby to wyglądało, żeby przewodniczący ze swoimi chłopami się bił.

WAWRZEK (po chwili): Będę go bronił. Powiem mu, co się stało. Powiem, że bogacze to wymyślili i we wsi spory są.

MADĘ J (po zastanowieniu się): Za chwilę do ślubu pojadą. Po co roztrząsać przed świętem.

CESIA: Chrzestny dobrze mówi. Szczęśliwy wrócił i nie wypada go smucić. Niech się raduje.

WAWRZEK: Szczęście swoje prawa ma. Potem mu powiem.

JÓZEK (wchodzi z matką): Cesiu, udałem ci się? Teściowie, cóż tak smutno? Skowronka tracicie z chaty i przykro, co? Nie ma zmartwienia, traktorem

jeszcze nieraz podjedzie pod okienko… Matula tak na mnie patrzy, jakbym ministrem z tego miasta wrócił. Uśmiechnijcie się, matka, zagadajcie do syna. Cóż wy tacy markotni? (nikt nie odpowiada)

MADEJOWA:    Gdybyś był wczoraj przyjechał: nic by pewnie nie było…

JÓZEK:    Że niby na ślub za późno przyjechałem. Nie wypada wobec Galisiaków i gości. O to źli jesteście?

MADEJ:    Właśnie o to, ale źli nie jesteśmy.

JÓZEK: Myślicie, że z zadartym nosem po mieście chodziłem i knajpy szukałem… Nie wiecie, za jakimi sprawami mnie tam zagnało? Kto ma wiedzieć, jak nie wy. Jak chcecie wiedzieć, to wam powiem, że agronom prosił o odwiedziny. Zostałem. Spać nie było gdzie. I nie na próżno się męczyłem. W żniwa przyjedzie i laboratorium otworzy. Bez tego miałem przyjechać? Zresztą świadków mam. Wszyscy, co byli, mogą za­świadczyć. Dzierżoniowa słyszała, jak z agronomem mówiłem.

MADEJ: Kraj chleb, bo głodny jesteś. Cesia ze śniadaniem na ciebie czeka. Uszanuj to. Matka, mleka daj Józkowi. (Józek siada) Mówiłeś do agronoma o mnie?

JÓZEK:   Mówiłem.

MADEJ:  Przyjmie?

JÓZEK:   Pod warunkiem, że uczyć się będziecie.

MADEJ:  Ale przyjmie, to grunt.

JÓZEK: Cesiu, ty się na mnie nie gniewasz, prawda?

CESIA: Nie, Józuś. Ja wiem, że ty dla przyjem­ności nie jeździłeś.

MADEJOWA:    Co w tych pakunkach?

JÓZEK: Zaraz chcielibyście wiedzieć. Zaczekajcie. Na wszystko przyjdzie czas. (do Galisiaków) Macie do mnie urazę?

GALISIAKOWA: Skądże znowu, do czego to podobne. Wiadomo, że musiałeś.

GALISIAK:    A ja urazę mam.

JÓZEK: To mówcie, jeszcze przed ślubem rękę so­bie podamy.

GALISIAK:    O łaciatą.

JÓZEK: Posag? Podła rzecz. Dajcie spokój tym głupstwom.

GALISIAK: Wiano spłonęło, urodę licho wzięło… i spłonęło. Miałaby dzisiaj chałupę przyzwoitą.

JÓZEK: Nową wybudujemy. Na lepszą dolę trzeba własnymi rękami zarobić.

MADEJ: Dziewczynę dajecie zdrowa, młodą, cóż jej więcej potrzeba? Ot, żeby dobrze żyli.

JÓZEK: Dziewczyny nie bierze się za wiano, bo to jest podłe. Chciałabyś, Cesiu, żeby tobą handlować, żebym cię za pieniądze brał jak kupiec, co z karmelkami po wsi chodzi. Dzieci za takimi powinny krzyczeć „zło­dziej” i tyle… mało się to kobiety wybijają? Jeszcze majstrem maszynowym będzie…

GALISIAK:    Głupi jestem na to…

MADEJ    (do Cesi): Pocieszne to takie.

GALISIAKOWA: Nic, ino traktory ogląda, do Zetempu chodzi, mowy głosi, a maszyny to tak podpatruje jak wróbel gniadego, gdzie mu jedzenia nakapie. Dziećmi ją zajmij, bo zapomni, że kobieta. Takie czasy.

MADEJ: Dobrze mówicie, dzisiaj kobity furt o do­mu zapomniały, (do Józka) Patrz się ino na matkę, do szkoły musi chodzić, zamiast na starość pod pierzyną siedzieć.

JÓZEK: Też bym wybrał szkołę, (śmieje się do Wawrzka) Nad czym dumasz, Wawrzek, śmiej się, moje wesele dzisiaj.

WAWRZEK:    Troski w domu.

JÓZEK:    Dowiadywałem się o penicylinę.

WAWRZEK    (po chwili): Droga?

JÓZEK:    Tyle, ile mówiłeś.

WAWRZEK:    Pamiętałeś  o tym?

JÓZEK:    Z Kozikiem mówiłeś?

WAWRZEK: Nie było kiedy, z tobą chcę pogadać.

MADEJ (przed oknem gwar): Ja was nie wyganiam, kochani moi, ale już czas.

JÓZEK: Drużbowie, druhny już się przed domem zebrali. Mało ich trochę.

DRUŻBA I    (w p ad a do izby): Jedziemy.

DRUHNA I: Ojcowie, błogosławcie młodych, (ojco­wie całują młodych, do izby wchodzą ludzie)

JÓZEK: Chodź, Cesiu, przysięgać będziemy, że nasze dzieci nie będą już robić takich błędów, jakie my robimy.

CESIA:    Skoro ja je będę wychowywać…

JÓZEK: Nie tylko ty, sroczko miła… każdy kwiatek przy drodze, każdy nowy sad i każdy człowiek uczyć ich będzie miłości do nowego życia… bo z tej miłości wezmą

swój początek. Prawda? (Cesia zawstydzona, podchodzi do Wawrzka)

CESIA:    Ludzie przed chałupą.

WAWRZEK: Teraz się nie odważą. Idź śmiało, (wychodzą)

MADEJOWA:    Miejsca nie zagrzał i do ślubu idzie.

MADEJ: A my za nimi na pieszki. Chodźcie, ro­dzina, (wychodzą, Wawrzek zostaje sam)

WAWRZEK: Filipa. (Filipa wchodzi) Uważaj teraz na siebie.

FILIPA:    Chłopie, zastanów się, co ty robisz.

WAWRZEK (po chwili): A po co bili? Przepraszali, dobrze, ale kara musi być. Będą mieli spółdzielnię, czekaj… We wsi jak w ulu, oszukał bestia, na ludzkiej krzywdzie się bogaci, a łajdaczysko, a taki, a siaki. Nastka obrotna. Od wczoraj zaledwie parę godzin, a chłopy, którzy na prymarię z Zakrzówka przyjechali, już o tym wiedzieli.

FILIPA: Uderz się w piersi i szczerze powiedz, dużo ci z tego przyjdzie?

WAWRZEK: Wygrany jestem. Powrócą, na weselu skoczą sobie do oczu. Bronić go wtedy będę: a to nie pomoże, oberwie dyszlem po krzyżach, poślę wtedy po milicję, za kraty pójdą i zaczną się procesować… Hańby mojej nie daruję.

FILIPA: Sam się rwałeś, żeby protokół był. Deklarację też bez namysłu podpisałeś i mówiłeś co innego.

WAWRZEK: Co mówiłem, to mówiłem, wiem, co mówiłem. Nastka mądra. Dzieci słała po wsi i one to rozpowiedziały. Chytra kobita.

FILIPA: Dokąd z Łabuzem handlowałeś, jeszcze dobrze było, ale teraz? Przypatrz się Ceśce, Madejom… krzywdę im robisz, zemścić się mogą,

WAWRZEK:    Teraz  cię  dopiero sumienie ruszyło?

FILIPA: Od początku przeciwna byłam… Choroby udawać nie umiem i więcej nie będę udawała. Wstyd przed ludźmi, na stare lata pośmiewisko z siebie robić.

WAWRZEK:    Ino spróbuj…

FILIPA:    Jeszcze czas, przyznaj się. Przebaczą.

WAWRZEK: Przebaczą? A drzewo? Nie kupili. Wiesz, co to znaczy? Nie igraj ze mną, Filipa. Mnie już wszystko jedno.

FILIPA: Szkaradny człowiek z ciebie… Skrusz się… idź, błagaj ich… to jedyny ratunek.

WAWRZEK: Skoro skruchą dzisiaj żyjesz, to jedź na misję do Kalwarii.

FILIPA:    Heretyku.

WAWRZEK:    Cicho, bo odmachnę.

FILIPA: Bij, ale jak ci się noga powinie, żebyś nie żałował, bo będzie już za późno.

WAWRZEK:    Widzicie ją. Szczypawica przemówiła.

FILIPA: Krzywdę dziewczynie robisz. Kto po no­cach uczył naszego Jasia, kto pomagał poduchy rato­wać, jak się paliło? Zapomniałeś o tym?

WAWRZEK: Ludzie mnie obchodzą, nie oni. Co porządniejszy gospodarz we wsi plunie w moją stronę i słowa nie przemówi, (po chwili) Zostawię im grunta, na spłaty oddam, za byle co. Ale z tym świństwem skończę. Na ludziach mi zależy, nie na bidnym gnoju.

FILIPA: Do głowy ci nie przyszło, że to ich wesele dzisiaj?

WAWRZEK: Niech będzie, niech nawet krew się leje. Ja se w kaszę dmuchać nie dam. (wchodzi Dętko i Kozik)

DĘTKO    (do Filipy): Nie leżycie, Filipa? Filipa milczy.

WAWRZEK: Dzień nie zwyczajny. Wstała. Pocho­dzi troszkę i położy się.

DĘTKO:    A gdzie was boli?

FILIPA:    A boli…  (wychodzi)

KOZIK:    Za wczorajsze nie gniewacie się już?

WAWRZEK:    Nie.

DĘTKO: I tak dobrze. Gdyby na innego trafiło, za­ciąłby się i już.

WAWRZEK (do Dętki): Z wami się jeszcze nie skwitowałem.

DĘTKO:    Skwitujemy się.

WAWRZEK    (po chwili): Co z drzewem?

KOZIK:    Nie kupimy.

WAWRZEK:    No i po co to wszystko?

DĘTKO:    Właśnie, po co?

WAWRZEK: Za siekiery łapali, do bitki się rzucali i co z tego… Gdyby ode mnie zależało, tobym się nie zastanawiał, kazałbym brać i sprawa załatwiona. To jest biurokracja. Przyszłość wioski jest ważna. Po co jesteście w zarządzie? (do Kozika) Dlaczego w takim razie jesteście sekretarzem partii? Malowany, cacany, a przy robocie truteń. Naród was wybrał, a wy o tym zapominacie.

KOZIK: Nie pomyślałem o tym. Przyznaję. Słucham i wstyd mnie bierze.

WAWRZEK: Józek by się nie wahał. Skoro o takie wielkie rzeczy idzie, jak… przyszłość społeczna, (cisza)

KOZIK    (po chwili): Nie rozumiem.

WAWRZEK: Nędza jest. Ludzie się zniechęcają. Powystępują ze spółdzielni, a was za kraty posadzą, żeście dopilnować nie umieli.

DĘTKO:    Dlaczego nas?

WAWRZEK: Nie udawajcie Turków, ino się przyznajcie, że wam skóra cierpnie.

DĘTKO (do Kozika): Przydałby się taki w zarządzie. Chodzi się koło tego człowieka, gada się z nim, a nie wiesz, kto on.

WAWRZEK:    Dużo takich jest.

KOZIK: Chyba nie… Takich jak ty… bo ja wiem, jeszcze jest jeden, dwóch…

WAWRZEK:    Kto? KOZIK:    Łabuz…

WAWRZEK:    Łabuz?

KOZIK: To głowacz. Tylko pewnych ludzi do tar­taku dopuszcza. Sam wszystko robi. Buchaltera do kry­minału wsadził, bo mu robotę psuł. Teraz już nikt za kratki nie pójdzie. Łabuz sam księguje.

WAWRZEK: Bliżej z nim nie żyję. Czasem w niedzielę przy piwie pogadamy. Bardzo rzadko… Józek kupi to drzewo?

KOZIK:    Nie pozwolą mu.

WAWRZEK:    Dlaczego ?

DĘTKO:    Zaufanie stracił.

WAWRZEK: Obronię go. Zadrę ze wsią, a jego obronię.

MAZUR (wchodzi): No, ja na wesele, a w chałupie cisza.

DĘTKO:    Siadajcie, razem poczekamy.

MAZUR: We wsi cicho. Nie tak wyobrażałem sobie wesele. Muzyka powinna rżnąć od ucha do ucha. Gwar powinien być, ożywienie. A tańce gdzie? Moi przyjadą z piosenką, tak nakazałem.

DĘTKO: Nim wasi przyjadą, cała wieś się roztań­czy. Będzie muzyki sporo.

MAZUR: A co Józek, gadaliście z nim? Ciekawy jestem, (do Kozika) A wy nie?

KOZIK: Z ludźmi rozmawiałem, z którymi w mieś­cie był. Zobaczymy, co nam powie. Duma może mu nie pozwoli przy mnie mówić o wszystkim.

MAZUR:    Kozik chytry.

KOZIK: Nie chytry, po ojcowsku trzeba do niego podchodzić. Kiedy był wybierany na przewodniczące­go, myśmy sobie wtedy powiedzieli — młody jest i czło­wieka z niego zrobić można. Przypatrzcie się, coraz bar­dziej dojrzewa. Trudno mu jeszcze na życie przetłuma­czyć, co w książkach przeczytał. Ale to nic. Różnymi sposobami mu pomagamy. Bestia zacięta. Uparty, ale myśli, i przez to poważanie ma. Doświadczeni ludzie rozmawiają z nim jak z równym sobie… dzisiaj są tacy, którzy by nie chcieli, żeby był przewodniczącym, ale on nim będzie. Musi być…

DĘTKO: Przede wszystkim znaleźć musimy wino­wajcę, a jak znajdziemy, marny los takiego gospodarza. (cisza)

WAWRZEK: Naprzeciw wyjdę, może już jadą. (wychodzi)

KOZIK: Jak piskorz się kręci. Jutro do muru łajdaka przyprzemy.

MAZUR:    A Dętkę kiedy?

DĘTKO:    Za co?

MAZUR (do Dętki): Odpowiedzialni jesteście za to, co się stało.

DĘTKO:    Dlaczego ja?

MAZUR: Oczyścić musicie Józka, bo inaczej bieda będzie, towarzyszu.

Dętko milczy.

MAZUR: Powiedzcie uczciwie, co to było z tą deklaracją?

DĘTKO:    Co miało być, to było.

MAZUR: Dlaczego bez porozumienia ukryliście deklarację i zmyliliście zebranie?

Dętko nie odpowiada.

KOZIK:    Wyście to specjalnie zrobili?

DĘTKO (nieśmiało): Czy ja wiedziałem, że aż tak będzie?

MAZUR:    A dlaczego wyście to zrobili?

DĘTKO:    Uważałem, że mu za to gębę obiją.

KOZIK:    Nie mogliście powiedzieć, co chcecie zrobić ?

DĘTKO (do Kozika): Silniejsze ode mnie to było. Spostrzegłem deklarację w kasie i od razu zobaczyłem mordę z takim guzem… o Wawrzku pomyślałem, krzyknąłem i stało się. Gdyby nie to, przyszedłbym tu nocą i nie wiem… Ukarajcie mnie za to… Wyście nie słyszeli, jak on ze swoją babą mówił. Myślałem wtedy, że go uduszę.

MAZUR (wchodzą Madejowi e): Matka, gdzie wesele? Zaprosiliście, a tu cisza. Głucho jak przed burzą.

MADEJOWA:   Zaczekajcie, zaczekajcie, zaraz wrócą.

MADEJ:    Czego szukasz?

MADEJOWA: Weź tacę i chleb, sól jeszcze poszu­kam, (wybiega)

DĘTKO    (do Madeja): Jak we wsi?

MADEJ: Cichutko. Parę ludzi przypatrzeć się przyszło. Dopiero tera ruch się zrobił, bo dzieciaki rozpowiedziały.

DĘTKO:    I co?

MADEJ:    A nic, gapią się.

MADEJOWA (wola z drugiej izby): Pietrek, pomóż mi… Chodź tu. (Madej wychodzi)

MAZUR    (wyjrzał na drogę): Nieprzyjemna cisza.

KOZIK: Nic nie będzie. Wesele uszanują, a jutro na zebraniu przepraszać będą. Dzień po dniu do bitki stanąć nie mogą.

MAZUR:    A co z drzewem?

KOZIK:    Kradzionego drzewa przecież nie kupimy.

MADEJ    (wchodzi): Józek o niczym nie wie.

KOZIK:    Powiemy mu.

MADEJ:    A wesele?

MADEJOWA    (wbiega): Jadą.

MADĘJ:    Tacę bierz.

Madejowa bierze tacę. Wychodzą przed dom. Dętko, Kozik i Mazur stają przy oknie. Przed domem gwar. Po chwili do izby wchodzą młodzi, za nimi rodzice, drużbowie i druhny. Między nimi jest Waw r z e k.

MAZUR: Szczęścia, dużo szczęścia wam życzę. (ścis­kają się)

DĘTKO: Szczęścia, dużo szczęścia wam życzę, (ściskają się)

KOZIK: Większej wydajności z hektara wam życzę, (ogólny śmiech. Józek chłodny w stosunku do Kozika)

JÓZEK:    Zawsze do śmiechu umiecie mówić, Kozik.

MAZUR: Gdzie muzyka? Sami zacznijmy wesele, śpiewajcie.

DRUŻBOWIE  i  DRUHNY   (śpiewają):

Miała dziewczyna wianek na głowie, Chłopak zapukał w okienko, Zakołatało serce dziewczynie, Bo chciała zostać panienką.

Wianuszek, wianuszek z liii jęk był.

Ciekawie wyszła panna przed chatę, Księżyc po niebie przemknął,

Niedługo welon zdejmą jej biały I już nie będzie panienką.

Wianuszek, wianuszek z liii jęk był.

Cesia zawstydzona, ogólny śmiech i radość.

MADEJOWA: Do stołu prosimy, (przechodzą do sąsiedniej izby)

KOZIK (podchodzi do młodych): Cesiu, odstąp Józka na chwilę.

JÓZEK (nie rozumie): Idź do gości, samych zosta­wić nie można, (do Wawrzka) Weźcie Cesię do stołu. (odprowadza ją do drzwi i zwraca się do ludzi) Za chwilę z wami usiądę, idź, Cesiu…

CESIA (podniecona): Ja ci to chciałam powiedzieć, ale nie mogłam, (wychodzi)

WAWRZEK:    Józek, rzecz nieprzyjemna…

DĘTKO:    Idźcie, Wawrzek, do stołu, ja was proszę.

Wawrzek wychodzi.

JÓZEK:  Cóż to się dzieje?

KOZIK:  Zaczekaj, zaczekaj, wszystko się wyjaśni.

JÓZEK   (zły do Kozika): Znowu przeciwko mnie?

KOZIK:  Tym razem kto inny. Rzecz poważniejsza.

JÓZEK   (patrzy na Kozika):  Zrobił  coś?

KOZIK: Przy weselu zaczepić mogą, dlatego chce­my ci powiedzieć, co się wczoraj w« wsi stało.

JÓZEK:    Co się stało?

KOZIK: Miałeś słuszność, do ciemnych interesów potrzebował pieniędzy.

JÓZEK:    Widzicie, Kozik, widzicie…

DĘTKO: Kradzione drzewo spółdzielni chciał sprze­dać. Słyszałem, jak mówił do swojej baby. Ona wcale nie jest chora. A on zgrywa się na dobrodzieja spół­dzielni.

JÓZEK:    We wsi wiedzą o nim?

KOZIK: Wczoraj duże poruszenie było. Kułaków nasłał… A Łabuz to złodziej.

JÓZEK: Widzicie, Kozik, jak to dobrze, żeście nie pojechali. Od razu wyczułem, że coś zamierza.

MAZUR:    Ale to nie wszystko, towarzysze.

JÓZEK:   Jeszcze coś?

KOZIK:  Najsmutniejsze.

JÓZEK:   Co?

KOZIK: Wczoraj zrobiliśmy pewien błąd. Wawrzek dostał po krzyżach od chłopów… W zemście oczernił ciebie przed wsią.

JÓZEK:    Mnie?

DĘTKO:    Tak.

JÓZEK:    W jaki sposób?

KOZIK: Mści się błąd, który zrobiliśmy planując odbudowę. Ludzie nieświadomi tego, że zarząd lepiej spożytkuje raty ubezpieczeniowe, uwierzyli plotkom rozpuszczonym przez niego, że ty nie mając pieniędzy przed ślubem specjalnie chciałeś wyłudzić od nich te ubezpieczenia, w zamian za premie z sa­mopomocy.

JÓZEK:    Szubrawiec.

KOZIK: Daleko na tych plotkach nie zajedzie. Nie zdziw się, gdyby cię ktoś na weselu o coś takiego zapytał. Na razie bądź spokojny. Jutro zwołamy zebranie i zrobi się wykład przed całą wsią.

JÓZEK: Do domu go przyjąłem, żeby w baraku nie gnił.

KOZIK    (po chwili): Co załatwiłeś?

Józek milczy.

MAZUR:    Miałem słuszność?

JÓZEK:    Mieliście.

KOZIK:    A jak z tobą gadali?

JÓZEK (po chwili): …wstydu się najadłem, ot co, niech się mnie cała wioska wyrzeknie, jeżeli ja drugi raz tajemnice z moich planów robić będę. (do Kozika) A was chciałem przeprosić… ale wy też musicie mnie przeprosić.

KOZIK:    Za co?

JÓZEK:    Bo mnie przykro, że wy ze mnie drwicie.

KOZIK (ściska go): Józuś, zastanów się, co ty mówisz! (ściskają się)

JÓZEK: Teraz się będę strzegł… a co z tym moim lokatorem zrobimy?

MAZUR: Wiadomo co, wobec całej wsi zaprezentować go trzeba.

JÓZEK:    Dzisiaj ?

DĘTKO: Godzi się to wesele takimi sprawami mącić?

JÓZEK:    To nie nam, towarzyszu Dętko, humor się popsuje. Pozwolicie, że ja to zrobię.

MAZUR:    Teraz niemożliwe.

JÓZEK (zamyśla się): Rozpowiedział, że ja premię wziąłem, tak?… A Filipa jest zdrowa?

GĘSIA (tupada z krzykiem): Józek, mówili ci? Za złodzieja cię mają.

Z sąsiedniej izby wpada  parę  osób.

WAWRZEK    (wbiega):   Uważajcie,  lecą!

JÓZEK:    Kto mówi, że ja złodziej?

WAWRZEK:    Bogacze.

JÓZEK: Poszukamy tych bogaczy, (wpadają chłopi) Dzień dobry, prosimy bardzo, muzyki jeszcze nie ma, ale za chwilę przyjdzie, (cisza)

CHŁOP I:    Nie zapraszaj, bo wszystko na nic. Tak jak przed sądem odpowiadaj. Ileś na nas zarobił?

JÓZEK:    Ani grosza.

CHŁOP II:    Nie udawaj.

CESIA:    Słyszysz, Józek, za złodzieja cię mają!

WAWRZEK (zwraca się do przybyłych): Kogo wy słuchacie? Czyich podszeptów? Tych zbirów z drugiej strony wioski ? (do Bartka) Krzyczałeś wczoraj na nich, a dzisiaj co? Nie pozwalam tu nikogo krzywdzić, bo to jest nieprawda. Nikt przewodniczącemu za świń­stwa premii nie wypłaci. Uspokójcie się, bo to oszczerstwo wymierzone przeciw nam, przeciw pań­stwu i samopomocy. Kułacy mogą sobie od rana do nocy gardła zdzierać, a nam w te świństwa wierzyć nie wolno.

BARTEK: Cicho bądź, Wawrzek, bo wiadomo, za kim obstajesz.

CESIA: Bartek, zastanówcie się, przecież nie miał­by sumienia z wami w ten sposób postąpić.

MADĘJ:    Wesele mamy, uszanowalibyście święto.

JÓZEK: Mają coś przeciw mnie, niech mówią. Odpowiem.

CHŁOP I:    Ileś zarobił?

JÓZEK:    Na czym?

CHŁOP I:      Na nas.

BARTEK: Urzędowo mówię. Pieniądze do kasy oddasz, w przeciwnym razie kara. Nie pozwolimy chytrością na nas się bogacić. Dlatego, że pieniędzy na ślub ci nie stało, to od razu musisz się łajdaczyć? W spółdzielni takich być nie może. Mówię po raz ostatni, pieniądze do kasy albo wszyscy — jak jeden — w oczy ci powiemy, żeś złodziej.

JÓZEK    (po chwili): Co takiego?

CESIA: Nieprawda. Przysięgnąć mogę, że nieprawda.

JÓZEK:    Skoro przyszli, niech sądzą.

CHŁOP II:    Poczuł się do winy.

JÓZEK:    Do niczego się nie poczuwam. Pytajcie.

BARTEK: Miałeś jakieś pieniądze przed wyjazdem?

JÓZEK: Trochę miałem. (Bartek podchodzi do lawy, rozrywa opakowane paczki, wyciąga skórzany kombinezon i książki)

BARTEK:    A to co?

CHŁOP III:    Pieniędzy nie miał, a kombinezon kupił.

JÓZEK:    żonie na prezent przywiozłem. Okazja się trafiła.

BARTEK:    Coś nam się nie widzi, żebyś aż tyle nakupował za uskładane grosze,  (cisza)

JÓZEK:    Patrzcie:   noszony   był…   nie   kosztował dużo.

CHŁOP IV:    Może rozmyślnie.

JÓZEK:    Witek, i to ty tak o mnie myślisz, cośmy razem w Aelu siedzieli ? Kazek, możesz co złego na mnie powiedzieć? No, mów. Edek, małośmy to skib położyli? Byłem kiedy złodziejem, Sybała, Wrona, Bartek, nic sobie nie przypominacie o mnie, nic dobrego? Powiem, gdzie chodziłem, Kapytajcie, czy choć grosika dali… Przysięgam wam na moje szczęście, na moje przyszłe dzieci, że nie pojechałem po premie i nie spodziewałem się takie­go przyjęcia… Gdyby mi chodziło o siebie, biłbym w gę­bę za takie posądzenie, ile wlezie… To nie wy mówicie. Ja swoich towarzyszy znam, krzywdę nam chciał ktoś wyrządzić, ale ja dowiodę, kto tego chciał. Proszę, niech ktoś sprawdzi, za co się premię pobiera. Jeżeli to za­pewnienie wam nie wystarcza, zapytajcie tych, co byli ze mną, czy pobierałem jakieś pieniądze… budowa bę­dzie odbywać się wspólnie, każdy w swoim zakresie czuwać będzie nad robotą i korzystać z pomocy sąsiedz­kiej. My dostarczamy materiału i siły roboczej. Na ze-braniu pomówimy o tym. Ubezpieczenia wy podejmu­jecie. Jest to chyba dowodem, iż premii nikt mi nie wy­płacił, (po chwili) Zapominam o tym, co zaszło, i pro­szę wszystkich na wesele. Śmiało, śmiało, nie wstydźcie się, proszę, siadajcie, (siadają niepewnie, Józek bierze

kombinezon, książki i podaje Cesi) To dla ciebie przywiozłem.

CESIA:    Dziękuję, bardzo dziękuję.

JÓZEK:    No a teraz wesele. Matka, proście.

WAWRZEK:    Chciałem z tobą porozmawiać.

JÓZEK: Nie widzisz, że mam wesele, goście przy­szli.

CESIA:    Józek, jak można?

JÓZEK:    Złego coś zrobiłem?

CESIA: Teraz go obrażasz, a przedwczoraj posądziłeś o jakieś rzeczy.

JÓZEK:    Skąd wiesz, nie byłaś przy tym?

CESIA:    Ale on mi mówił.

WAWRZEK: Swarzyć się na własnym weselu młodym nie przystoi. Chodźcie do stołu, jutro sobie poga­damy. Ja się wcale nie gniewam. Chodź, Józek. Napijemy się trochę, pożartujemy. Patrz się, ile gości czeka.

JÓZEK (do Cesi): Powiedział ci, do czego mnie namawiał?

WAWRZEK: Prosiłem tylko… Od razu, że namawiał.

JÓZEK: Zapomniałeś, coś mówił? To ci przypomnę, pieniędzy chciałeś pożyczyć na interes z kradzionym drzewem. Przekupić chciałeś.

WAWRZEK: Józek, ja cię chciałem przekupić, ja ci mówiłem coś o kradzionym drzewie?

JÓZEK:    Tego mi nie mówiłeś, ale teraz wiem, o co ci chodziło…

WAWRZEK:   Gdyby nie twoje wesele… Widzicie,

ludzie, jaka mnie wdzięczność spotyka, że o spółdziel­nię dbam i materiał do budowy się postarałem. Przed wami mnie za łotra ogłaszają.

JÓZEK: Nie bądź bezczelny, bo cię to daleko nie zawiedzie… Chcesz, to pogadamy. Wiecie, dlaczego na ostatnim zebraniu tak za mną obstawał? Bo myślał, że pieniędzy od zarządu pożyczy. Chciał mnie nawet przekupić.

WAWRZEK:    Świadków masz?

JÓZEK: Świadków… (biegnie do swojego kąta i wyciąga stamtąd kurtkę) Poznajesz to? Naprzód chciał mi ją tanio sprzedać, a potem zrozumiał, że ja się na to nabrać nie dam, więc mi ją podarował.

WAWRZEK:    A ty przyjąłeś.

JÓZEK: Tak, bo wiedziałem, że przyjdzie taka chwila, że ci ją oddam. Masz ją…(rzuca) l drugi raz nie przekupuj ludzi.

WAWRZEK:    Nie o przekupstwie była mowa.

JÓZEK:    A o czym?

WAWRZEK:    O potrzebie w nieszczęściu.

JÓZEK (po chwili): Też prawda. Proś tu swoją babę.

WAWRZEK: Słaba jest. Kłócisz się ze mną i chcesz, żebyśmy z babą na wesele twoje przyszli.

JÓZEK: Ja się z tobą, bracie, nie kłócę. Idź, przyprowadź ją na wesele.

WAWRZEK:    Masz serce; chorą   z łóżka wyciągać?

JÓZEK:    Chcę z nią pogadać.

WAWRZEK:    To idź do niej.

JÓZEK: Gości nie mogę zostawiać. (Wawrzek wychodzi, nikt nie rozumie, co się stało).

JÓZEK: Powiedział mi, że ma chorą babę i że potrzebuje sześć tysięcy na leczenie, a to wcale nieprawda. Nie na leczenie potrzebował tych pieniędzy, tylko na kradzione drzewo, które wespół z Łabuzem chcieli ko­rzystnie rozprzedać. Skoro mu się to nie udało, rozpowiedział we wsi, że premie biorę, bo liczył, że zagra na was jak na basetli. Przewidział, że wy wystąpicie, a on zacznie mnie bronić, bo gdyby się coś wydało, chciał być czysty i po naszej stronie. Filipa jest zdrowa, udaje tylko, bo tak jej kazał…

KOZIK:    To on poszczuł kułaków na nas!

JÓZEK: Patrzcie uważnie, bardzo uważnie, (po długiej chwili oczekiwania wchodzi Filipa. Niesie na tacy sól i chleb. Za nią Wawrzek)

FILIPA:    Szczęścia wam życzę i pomyślności.

JÓZEK:    Dziękujemy.  Leżeliście?

FILIPA: Poleguję trochę… Czego się tak wszyscy patrzycie ?

JÓZEK:    A co wam jest?

FILIPA    (po długiej chwili): Wątroba…

JÓZEK:    Boli?

FILIPA:    Nie patrzcie tak na mnie.

JÓZEK:    Kiedy do szpitala jedziecie?

FILIPA: Bawcie się… weselcie, wasz dzień, po cóż się chorą babą zajmować będziecie.

JÓZEK:    Na wątrobę penicylina niedobra.

FILIPA:    Wawrzek mówił z doktorem.

JÓZEK:    U którego byliście?  (Filipa milczy)  Co?

WAWRZEK: Nieznany… Szkolę dopiero skończył… Górski się nazywa.

JÓZEK: A gdzie was boli? (Filipa milczy) Miejsce w szpitalu już macie, w którym?

WAWRZEK:    U „Dzieciątka Jezus”.

JÓZEK: Jutro w południe lekarz przyjedzie. Specjalnie prosiłem, żeby was zbadał.

Filipa zaczyna płakać.

WAWRZEK:    Wstydzi się!

FILIPA (z krzykiem rzuca się do nóg Józkowi): Józuś, nieprawda! (Wawrzek rzuca się na Filipę)

JÓZEK:    Trzymajcie go. (do Filipy) Co wam jest?

FILIPA (zanosi się od płaczu): Zdrowa jestem. Za drzwiami siekierą groził, że jak wydam, to zabije. Zdrowa jestem. Przebaczcie mu.

WAWRZEK (wyrywa się i krzyczy): Łże, nie widzicie, że łże.

JÓZEK (do Filipy): Czy to on rozpowiadał, że ja premie wziąłem?

FILIPA:    On.

WAWRZEK:    Zamknij gębę, ty…

JÓZEK:    Dlaczego to zrobił?

FILIPA:    Z zemsty.

WAWRZEK: Łże. Puśćcie mnie do niej, puśćcie, czekaj, ja cię dostanę, ale paździerze z ciebie lecieć będą.

FILIPA:    Ludzie, trzymajcie go, on mnie zabije…

WAWRZEK:    Zatłukę.

JÓZEK (do wszystkich): Widzicie, jakiego kanarka we wsi się trzymało.

WAWRZEK: Przez złość tak mówi, bo premii w mieście nie dostał.

DĘTKO: Ja cię bardzo proszę, ty nic nie mów. Słyszałem wczoraj waszą rozmowę… (do wszystkich) Wie­cie, o czym mówił, że chce w garści wszystkich trzymać, że okpi całą wieś i jeszcze na tym zarobi, (do Wawrzka) Tak, czy nie, mów!

WAWRZEK: Przed Bogiem będziesz odpowiadał za to oszczerstwo.

DĘTKO    (do Filipy): Tak było, czy nie?

FILIPA:    Tak.

KOZIK:    Brać go,  chłopy.

FILIPA    (krzyczy): Przebaczcie mu!

WAWRZEK:    Stul pysk, ty suko!

FILIPA    (do Józka): Ratuj go, przebacz mu.

JÓZEK: Ogół osądzi. W gromadzie trza mieć czyste sumienie. Tu nie sklepik korzenny, lecz spółdzielnia.

WAWRZEK:    Puśćcie, bo w zęby walnę.

BARTEK:    Nie kąsaj, nie kąsaj… Żądła nie stanie.

WAWRZEK:    Odstąpić, gnoje parszywe.

FILIPA    (rzuca się na pomoc): Puśćcie go!

WAWRZEK    (odpycha ją): Ścierwo!

BARTEK: To znaczy, że słusznie po mordzie ober­wał.

DĘTKO:    Skwitowaliśmy się, co?

WAWRZEK (w bezsilnej złości słowa wypowiedzieć nie może): liiiii…

BARTEK: Chodź, kanarku łysy! (wyprowadzają Wawrzka).

FILIPA: A nie mówiłam, a nie mówiłam? (wybiega, Józek ciężko siada na ławie)

CESIA    (podchodzi do niego): Uspokój się, Józuś.

JÓZEK: Czujność to bardzo ważna rzecz, zapomnieliśmy o tym.

DĘTKO    (do Madejowej): A widzicie!

JÓZEK (po chwili): Chodźmy do stołu, (cisza) Gdzie jest muzyka? Zatańczyć wreszcie trzeba, (cisza) Matka, proście, (cisza) Dlaczego milczycie, nie psujcie wesela!

BARTEK (po chwili): My psuć wesela nie chcemy… Ino nam dziwno wobec ciebie, wobec zarządu…

JÓZEK: Wina nie tylko jest po waszej stronie. Za­rząd zawinił. Nie uświadomił was, oderwał się od nas. Jutro na zebraniu złożę samokrytykę. A teraz, weselcie się, ludzie kochani. Śpiewać trzeba na przekór tym, co chcą naszej zguby. Niech wiedzą, że nam nic nie jest w stanie przeszkodzić ani w pracy, ani w za­bawie.

MAZUR: W przyszłości domagajcie się wyjaśnień. Żądajcie waszego udziału w pracach zarządu, (spogląda na Józka i uśmiecha się) A jak nie zechcą, to „bić” — tylko śmiałości, towarzysze. Nie oszczędzać nikogo dla wielkiej sprawy nowej wsi i nowego świata. (we wsi rozlega się śpiew) Moi chłopcy idą.

CESIA:    Orkiestra Zetempu też do nas idzie!

JÓZEK (wyjrzał na drogę): W samą porę chłopaki. Tanecznego raz… Takiego wiecie… żeby radośnie było!

Wchodzi kapela i chłopcy z P O Mu, którzy śpiewają:

Na dawniejszych biednych morgach Ziarno się strumieniem kłosi, Hej, Marysiu, śpiewaj z nami, Piosnkę wiatr przez wieś niech nosi.

Na traktorze, z pieśnią w sercu, Przejedziemy ugór w koło. Na traktorze, z pieśnią w sercu, Człowiekowi żyć wesoło.

Kapela gra. Józek chwyta Cesię i zaczyna tańczyć. Coraz więcej par. Starsi pokrzykują i klaszczą w dłonie. Wesele trwa.

KONIEC