„Dla wyrażenia głębokiej wdzięczności za wieloletnią twórczą pracę pedagogiczną i organizacyjną zmarłego Rektora naszej uczelni, profesora Jana Kreczmara, Senat postanawia, aby od dnia dzisiejszego scena szkolna nosiła Jego imię.”
Odczytałem uchwałę Senatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Staliśmy milcząc. Pełni smutku, z szacunkiem czciliśmy pamięć wybitnego „nauczyciela gry aktorskiej” – jak on sam siebie nazywał.
I moje myśli w tym momencie kierowały się ku człowiekowi, z którym dane mi było pracować w naszej szkole przez ostatnie trzy lata. Mało znałem Jana Kreczmara. Nigdy z nim nie grałem, choć ostatnio byliśmy obydwaj członkami zespołu Teatru Współczesnego. W szkole, w której od 1967 roku Kreczmar pozostawał na stanowisku profesora, również spotykaliśmy się rzadko – nasze zajęcia były tak ułożone, że widywaliśmy się przeważnie tylko na Radach Wydziału. Nie miałem okazji rozmawiać z nim i od niego samego usłyszeć, co myśli o teraźniejszych metodach nauczania zawodu aktorskiego i o przyszłości naszej szkoły. Należę zresztą do grupy ludzi, których obserwował i sprawdzał, a nie do tych, przed którymi się otwierał.
Dużo wiedziałem o nim z lektury, z tego, co sam pisał – a pisał dużo i dobrze. Szczególnie jego prace z zakresu pedagogiki teatralnej stanowią dla mnie zawsze płodny materiał dyskusyjny. Podkreślam – dyskusyjny, gdyż mimo doświadczenia Kreczmara, mimo jego inteligencji i bardzo precyzyjnie udokumentowanych sądów, nie zawsze się z nim zgadzałem.
Znałem go dobrze ze sceny, widziałem bodaj wszystkie jego wielkie role po wojnie – w teatrze, filmie i telewizji. W każdej z nich wyczuwało się obecność jego indywidualności, którą cechowały klarowność myśli, smak i wielkie rzemiosło. Ostatnie lata dołączyły do tego zmagania z chorobą. Jej upartym pokonywaniem wytrawny aktor wprowadzał nas w świat swoich nowych aktorskich odkryć – być może było i odwrotnie, to znaczy: być może i te nowe możliwości, które tak uparcie sam w sobie odkrywał, gruntowały w nim siłę trwania. A rozpacz tego trwania, która pod koniec życia miała go zamknąć w sobie, oddalając od nas, zarazem go przecież zbliżała i zwielokrotniała jego postać. Siłę swą czerpał Kreczmar, jak sądzę, z jasnego widzenia własnej rzeczywistości. Dlatego może tak bardzo cenił hart, upór, uczciwą pracę i znał wartość sztuki – swojej i innych.
W szkole uczyliśmy razem na pierwszym roku. Przedmiot, który wykładaliśmy, nazywa się: „Elementarne zadania aktorskie”. Do zajęć tych przywiązujemy dużą wagę. Gdy przed paroma laty rozpoczynałem pracę w naszej szkole, starałem się wprowadzić do programu pewne zmiany. Szczególnie akcentowałem znaczenie osobistego zaangażowania młodzieży w tych zajęciach. Było mi ciężko i nie od razu umiałem dojść do pożądanych rezultatów. Kreczmar milcząc z zainteresowaniem przyglądał się moim wynikom. Niczego nie ganił, ale też i nie chwalił. Godził się na moje pedagogiczne poszukiwania. Sam robił tylko to, co miał wypróbowane i do czego odnosił się z zaufaniem. Były to małe „etiudy”, ukazujące często najwyższe i ostateczne stany ludzkich przeżyć, bardzo trudne jako zadania. Przez pierwszy semestr nie mogłem się jakoś pogodzić z jego metodą. Dopiero w następnym semestrze, gdy zamieniliśmy się grupami, spostrzegłem, że młodzież, którą uczył Kreczmar, jest skupiona, aktywna, słowem – rozbudzona aktorsko. Zastanowiłem się. Rezultatami niedocenianej przeze mnie metody doświadczony profesor odpowiedział na dręczące mnie pytania. Bo przecież nie byłem pewny, czy dobrze uczę, czy prawidłowo wprowadzam swych uczniów w pierwsze aktorskie wtajemniczenie, czy te moje ćwiczenia, które wówczas prowadziłem, niewątpliwie efektowne, komponowane w poetyce to silnej ekspresji, to wyciszeń, dają jednak pożądane przeze mnie rezultaty.
Odpowiedź była złośliwa. „Atrakcyjność egzaminu w szkole, szczególnie na roku pierwszym, który jest rokiem selekcyjnym, to na pewno nie jego efektowna kompozycja, lecz dostrzegalny rozwój słuchacza – który pozwoli nam uzasadnić jego pozostanie w szkole, a w przyszłości pozwoli go nam skierować do teatru.” Tak wydawał się przemawiać do mnie Jan Kreczmar rezultatem swego egzaminu po pierwszym semestrze.
Tak to przynajmniej zrozumiałem. „Milczący dialog” między nami trwał dalej. Tworzyło go samo życie szkoły. I znów pod koniec następnego semestru nowa niespodzianka. I tym razem profesor Kreczmar, jakby z oddalenia obserwujący moją pracę w ciągu tych kolejnych miesięcy, w podobny sposób dał mi do zrozumienia, że to, co robię, jest słuszne, ale jeszcze nie całkiem dopracowane.
„Jeżeli odwołujesz się – wydawał się mówić do mnie rezultatami swojej metody – do inwencji samej młodzieży i starasz się wciągnąć ją w grę, zabiegając o jej osobisty udział w ćwiczeniach, czynisz słusznie. Zachwycasz ich nowymi możliwościami, których dotąd nie znali. Ich autentyczne uczestnictwo w zadaniach, jakie przed nimi stawiasz, pozwala im się wypowiedzieć po raz pierwszy, w sposób dla nich samych zrozumiały, o rzeczach, które wydarzają się w ich świecie. Wyrabiasz w nich zamiłowanie do ograniczeń, tym samym ukazując im potrzebę celowego działania. Nauczyłeś ich skupienia i ekspresji. Pozwoliłeś im w wybuchach tej ekspresji osiągnąć nieosiągalne dla nich dotąd uniesienia. Ale dyscyplina porządku, pedanterii, no, nazwijmy to – smaku, która cechuje twoją z nimi pracę, nieco krępuje ich samorzutność. Pomyśl, czy nie można by tego wszystkiego, ku czemu dążysz, osiągnąć w jeszcze bardziej spontaniczny sposób.”
I powołując się wciąż na swoje własne rezultaty, jak gdyby w tym naszym milczącym dialogu dodawał: „Widzisz, przekazałeś mi swoją młodzież, która również stanowi materiał przygotowany, rozluźniony i giętki; trzeba jednak ten materiał koniecznie rozwinąć myślą – aby odsłonić ich prawdziwą wrażliwość, ich prawdziwe, jeszcze ukryte uczucia. Osobisty charakter ich udziału w moich ćwiczeniach, który jest twoją zasługą, pozwala mi – jak się domyślasz – dotknąć ich serca, które jeszcze milczało.”
Często wracam do tego egzaminu – jego wyniki, ogólnie oceniając, były, jak to zwykle u Kreczmara, nieskładne i szkolarskie. Były jednak fragmenty, które ukazywały nam młodzież jak na dłoni. Ukazywały jej świeżość, talent, dyspozycje, piękno oraz świat jej myśli, uczuć i wyobrażeń.
Przyznaję, że raniła mnie boleśnie ta jawność zwycięstwa starego profesora. I na zawsze pozostanie mi w pamięci mała etiuda, zagrana przez słuchaczy pierwszego roku w estradowej sali na parterze naszej szkoły.
Co to była za etiuda? Treść bardzo prosta: chłopak i dziewczyna w parku. Chłopak całuje dziewczynę. Wbiega zdradzony. Wywiązuje się bójka. Bójka trwa. Niespodziewanym ciosem chłopak, który całował dziewczynę, zabija przybysza. Dziewczyna ucieka. Przerażenie zabójcy. Cisza… po której w leniwym tempie, jak w filmie o zwolnionej klatce, obserwujemy powtórnie wszystkie wypadki. Wolno przesuwają się obrazy nabierające makabrycznej siły plastycznej i znaczeniowej. Pożądanie. Zazdrość. Walka. Masakra. Śmierć. Zwolniony ruch wprowadził nas w hamowany popłoch i lament mordercy, w świat refleksji i ocen. Świat potępienia i współczucia. Oto staliśmy się świadkami i współobecnymi zbrodni. Jesteśmy wplątani w wolno ciągnącą się taśmę niepokoju i lęku. Żądamy szczerości i widzimy tę szczerość w powolnym i głębokim uświadamianiu sobie kolejnych warstw zbrodni. Wolno „wybiega” dziewczyna. Wszystko jest już teraz niczym nie dającym się powstrzymać wyznaniem winy.
Patrząc na to ćwiczenie zapragnąłem teatru, którego jeszcze nie ma, ale do którego wzywają mnie młodzi. I wiem, że tylko dzięki tamtej chwili, którą tak mocno przeżyłem, stałem się i j a nauczycielem.
Oto jak, milcząc, uczył mnie Kreczmar tworzyć wartości, na których się znał i które tak prosto wydobywał z szarej codzienności naszej szkoły, naszego teatru, naszego życia. I tak jak na ogół odczuwałem jego obecność, tak w chwili naszego wspólnego milczenia odczułem głęboko jego brak. Brak człowieka, który mną mądrze kierował, z którym nie zawsze się zgadzałem, z którym jednak łączyła mnie, nigdy nie wypowiedziana wprost w jakimś przyjacielskim obcowaniu, troska o metody i sposoby tworzenia przyszłych aktorów.
Minęła chwila ciszy. Rozpoczęliśmy nowy rok akademicki.
Kolejny rozdział: Jan Kreczmar i Szkoła Teatralna