Podróże, praca, przyjaźnie

Podróże, praca, przyjaźnie
Innokientij Smoktunowski

Po raz pierwszy pojechałem do Moskwy w 1951 roku, z delegacją filmowców. Zamieszkaliśmy w hotelu przy Placu Czerwonym. Wieczorem wyszedłem przejść się po mieście. Zaczepiłem jakiegoś marynarza i zapytałem: „Przepraszam bardzo, gdzie jest Kreml?” Musiał pomyśleć, że żartuję, bo popatrzył na mnie, jak na człowieka, który robi głupie dowcipy, nachmurzył się i rzekł: „A wot, eto Kreml!” I rzeczywiście, staliśmy przed Kremlem — byłem przecież na Placu Czerwonym.
Ten pierwszy wieczór pamiętam do dziś. Nie tylko wieczór — cały pobyt. Wszystko to było nowe, jeszcze nie znane. I Kreml, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, i teatr, i ludzie, z którymi miałem się zaprzyjaźnić. Po raz pierwszy wtedy zobaczyłem wielkich aktorów, którzy później bywali w Polsce — ujrzałem ich jeszcze tam, odkryłem sam dla siebie. Oglądałem Sawczenkę, Jabłoczkinę, Żarowa, Władysławskiego, Simonowa, Iljińskiego (w Rewizorze), Gribowa (grającego Łukę w Na dnie), poznałem Kozincewa i Jutkiewicza, widziałem Lepieszyńską, tańczącą w Czer¬wonym maku… Mógłbym długo wymieniać nazwiska artystów, którzy wzbudzili wówczas mój podziw i zachwyt. Ale i inne rzeczy były dla mnie czymś nowym. Na przykład — słynna moskiewska publiczność, dziś u nas w Polsce legendarna. Proszę sobie wyobrazić teatr Bolszoj. Dziwiło mnie, że ludzie w przerwach jedzą i piją w takich ilościach, jakie nam w kraju nigdy nie skojarzyłyby się z teatrem — bliny, kanapki, cukierki, mandarynki i tak dalej. Ale stokroć bardziej zdu¬miewające dla przybysza z zewnątrz było wyrobie¬nie tej publiczności, jej znawstwo i gust, a przede wszystkim wdzięczność, jaką chciała i umiała okazywać artystom. Właśnie w Wielkim słyszałem, jak widownia moskiewska bije brawo: można było spokojnie zjeść kolację, ubrać się i wyjść, a oklaski rozbrzmiewały wciąż z nie słabnącą siłą. Komu tak bili brawo? Kozłowskiemu – największemu śpiewakowi, którego miałem szczęście słyszeć w Onieginie właśnie wtedy, podczas pierwszego pobytu w Związku Radzieckim.
Później jeździłem już często: z filmami, na ich premiery, na festiwale, do pracy (bo często tam, w ZSRR, odbywały się zdjęcia), do teatrów, na sympozja i narady, na audycje telewizyjne czy też po prostu — po przyjacielsku. Poznałem różne republiki, różne miasta, wielu wspaniałych ludzi, z wieloma się zaprzyjaźniłem. Dziś, kiedy jadę do Moskwy, nie tylko wiem doskonale, jak wygląda Kreml w środku, ale i orientuję się, kto z moich przyjaciół ma jakich sąsiadów, jakie kłopoty, gdzie najłatwiej o taksówkę, gdzie najlepiej się spotkać. Przeżywałem tam także wiele chwil przyjemnych dla mnie jako dla aktora, np. miałem zaszczyt na festiwalu filmowym w Mosk¬wie otrzymać złoty medal w kategorii ról męskich — za Wołodyjowskiego. Nie¬zwykły — chyba dla każdego aktora — moment przeżyłem natomiast w telewizji, uświadomiwszy so-bie, że mam przed sobą… 160 milionów widzów!
W teatrze Towstonogowa, w Leningradzie, grałem Arturo Ui. Było to przedstawienie gościnnie wyreżyserowane przez Erwina Axera, leningradzki Arturo, Żenia Liebiediew, występował z kolei w Tea¬trze Współczesnym w Warszawie. Ten spektakl bardzo mocno mnie związał ze światem artystycznym, teatralnym ZSRR, ale — nieautomatycznie. Bo na przykład, kiedy przyjechałem do Leningradu, kole¬dzy z teatru witali mnie wprawdzie na dworcu (oni są bardzo gościnni), ale i traktowali z pewną rezerwą. Dopiero potem nie mogliśmy się rozstać, dopiero potem pasowano mnie na kolegę. To sobie bardzo cenię: ich sympatia, czy przyjaźń nie wynikały z gościnności, nie były zdawkowe. To był szacunek — nie tylko dla mnie osobiście, lecz dla aktora polskiego. Może miałem szczęście, grając właśnie Arturo Ui, bo choć Brecht był oczywiście znany, w tym momencie stał się jakby wschodzącym słońcem, źródłem inspiracji dla teatru radzieckiego. Do Towstonogowa przyjechało zresz¬tą mnóstwo gości — aktorów, reżyserów, krytyków. Wtedy zaprzyjaźniłem się z Tabakowem, Jefremowem, Wołodinem, Smoktunowskim, Efrosem, Kozakowem, z krytykami — Iriną Rubanową, Bolesławem Rostockim, Natalią Baszyndżigian, Janem Bierieznickim. Ale jak już wspomniałem, nie dokonało się to automatycznie. O rezerwie, z jaką witał mnie zespół, mówiłem. A publiczność? No cóż, jadąc do teatru słyszałem wprawdzie, jak pewien chłopak podrywał dziewczynę na bilet „na polskiego aktora”, ale i tu rzecz nie była łatwa. Kiedy dyrektor Towstonogow wyszedł na premierze przed kurtynę
i zapowiedział, że w tym przedstawieniu będzie grał aktor polski, widownia się ożywiła. Ale kiedy dodał: „on budiet ispołniat’ swaju rol’ na polskom jazykie”,
dał się słyszeć okropny jęk rozczarowania. Stojąc w kulisie usłyszałem więc najpierw entuzjastyczne „Ooo”, a w chwilę później straszne, zniechęcające
„Eeeee”. To mnie zdopingowało: już po kilku minutach gry wyczułem, że z owego „eee” nie pozostało nic. Wygrałem — i może dlatego tak trudno nam się było potem rozstać i z publicznością, i z zespołem.
Moje osobiste kontakty i przyjaźnie są ważne z wielu względów. Co roku przecież kierujemy z Polski do Związku Radzieckiego młodzież, studentów, stypendystów. Przez wzajemny szacunek, jaki mamy dla siebie — ja i moi radzieccy koledzy – przez nasze koleżeństwo czy przyjaźń orientuję się do¬brze do kogo kierować tych ludzi i wiem, że znajdą to samo zainteresowanie, ten sam odzew, z jakim niegdyś ja się spotkałem. Więcej – moje pokolenie przekazuje następnemu te same, bliskie i serdeczne, w żadnym wypadku nie zakłamane więzi, wsparte nowymi doświadczeniami młodych ludzi, przyjaźniami i kontaktami, jakie nawiązują już oni sami. To ważne. Bo na miejscu często się okazuje, że opowiadanie o czymś to jeszcze nie wszystko: szacunek, jakiego młodzież się uczy, szacunek dla innych kultur, dla wielkiej sztuki, która nas otacza, jest bardzo istotny.

 

Kolejny rozdział: Powrót do autora