Pełnią ludzkich uczuć

Stare przysłowie powiada: „Kto myśli o roku przyszłym, niech sieje żyto, kto wybiega myślą na dziesięć lat do przodu, niech sadzi drzewa, a kto pragnie wieczności – niech uczy młodzież.” Aleksander Zelwerowicz nie pragnął wieczności, pragnął uczyć. I ze szczerego zamiłowania do uczenia sztuki aktorskiej, od początku swej twórczej drogi jako aktor, reżyser, dyrektor i kierownik wielu uczelni wykształcił w ciągu 35 lat setki aktorów dla sceny polskiej. Myślę, że ten olbrzymi trud zapewni mu wieczne miejsce w dziejach teatru polskiego i w historii formowania się nowoczesnego systemu pedagogiki teatralnej.

Oto, co sam pisze na ten temat w roku 1953: „Już jako początkującego aktora (w Krakowie) intrygowało i pasjonowało mnie zagadnienie całkowitego braku jakichkolwiek programowych metod w pracy aktora. Ilu wybitniejszych aktorów – tyle różnych systemów budowania roli, tyle odrębnych podejść do tego zagadnienia… Rozumowałem, że aktor obowiązany jest, zobaczywszy w swej wyobraźni postać, którą ma tworzyć, przeanalizować ją, dokładnie zrozumieć i odczuć, a już jako dopełnienie dać słowo i to swoje dzieło oświetlić i uwypuklić mimiką, pozą i gestem… W rozmowach, sporach i dyskusjach z moimi kolegami–rówieśnikami (Kraków, rok 1901) myśl ta cieszyła się pełnym uznaniem i w krótkim czasie zostałem kreowany na domorosłego «pedagoga», do którego zaczęto zwracać się o konsultację zarówno w teatrze, jak i na mieście, gdzie miałem cały szereg lekcji recytacji i gry scenicznej. Tak oto zaistniała we mnie owa żyłka belferska, która z roku na rok rosła, potężniała, aż z biegiem czasu przerodziła się w żywiołową pasję, nie opuszczającą mnie nawet dzisiaj, kiedy na skutek choroby i starości moja w tym względzie aktywność siłą faktu spadła do zera.”

A w Gawędach starego komedianta dodaje: „…praca dla młodzieży, jak i przebywanie wśród niej było mi zawsze tak potrzebne jak woda rybie. Skonstruowałem sobie nawet takie powiedzonko, określające moją użyteczność na terenie szkoły w sposób następujący: «Jeżeli nie potrafię nauczyć młodzieży sztuki aktorskiej, to jednak z wszelką pewnością potrafię wzbudzić i rozniecić w niej, a jeżeli ona już tam tkwi, to rozpłomienić, rozpalić do czerwoności – wielką, wszechogarniającą miłość do teatru i głęboką świadomość nowych celów i zadań, jakie Polska Ludowa postawiła przed dzisiejszym aktorem.» I jeżeli to istotnie potrafię, to wolno mi z całym spokojem i czystym sumieniem powiedzieć sobie odchodząc: «Oto zrobiłem kawał niezłej roboty.»”

Dzisiaj powiedzielibyśmy – dobrej roboty. Kto wie, jak wielu najwybitniejszych i znanych aktorów oraz reżyserów jest uczniami starego Zelwera? Kreczmar, Świderski, Ciecierski, Bardini, Milecki, Fijewski, Eichlerówna, Kwiatkowska, Barszczewska, Perzanowska i wielu innych. Był niezmordowany i oddany młodzieży przez całe swoje życie. Interesowały go metody kształcenia wybiegające stale w przyszłość. Konstruował odpowiedzialny i realistyczny plan nauki indywidualnej dla każdego ze swoich uczniów. W latach trudnych dla młodzieży akademickiej, przed wojną, słynne było jego mieszkanie przy ulicy Szczyglej, gdzie każdy potrzebujący znajdował schronienie i regularne posiłki. Nieomylnie dostrzegał zdolnych i pomagał im. Uczył w salkach nie przystosowanych do potrzeb dydaktyki, na poddaszach i w piwnicach, konsekwentnie dążąc ku warunkom godnym idei, którą tworzył i w którą wierzył. Fenomenalny organizator, o niespotykanej sile odporu wobec wszelkich przeciwności! Poprzez Studio (w 1913) Jadwigi Hryniewieckiej w Warszawie, poprzez Oddział Dramatyczny przy Warszawskim Konserwatorium Muzycznym na Okólniku Krasińskich – trzy okropne, odrapane salki z widokiem na Zawiśle – wprowadza naukę o teatrze i dla teatru na ulicę Trębacką (w 1933), do stworzonego przez siebie Polskiego Instytutu Sztuki Teatralnej, z salą na 250 osób, z nowoczesnym programem nauczania oraz z utworzonym w 1934 roku przez Leona Schillera wydziałem reżyserskim. Ten stan rzeczy przetrwał do 1939 roku.

Pełnią ludzkich uczuć
Aleksander Zelwerowicz

W czasie wojny Zelwerowicz mieszka i pracuje w Oryszewie, w Domu Inwalidów Wojennych, a zaraz po wojnie organizuje PIST w Łodzi. Z końcem 1945 roku, gdy powstaje PWST, zostaje dziekanem Wydziału Aktorskiego. Wskutek jednak zasadniczych sprzeczności z kierownictwem uczelni i jej rektorem, Leonem Schillerem – ustępuje i przenosi się do Warszawy. Słowo o tych sprzecznościach. Rektor był zdania, iż obok zajęć szkolnych słuchacze winni się praktycznie zapoznawać z życiem teatru, biorąc udział w próbach i widowiskach w charakterze statystów i płatnych komparsów. Zelwerowicz natomiast uważał, że teatr i szkoła absolutnie nie dadzą się pogodzić. Twierdził, że młodzież fizycznie nie podoła takiej pracy, a jeśli nawet podoła, to wobec atrakcyjności nowej sytuacji (zarobki, prawdziwa scena) zacznie traktować szkołę jako zło konieczne. Po roku, w którym szkoła wyludniła się doszczętnie i normalny tok studiów utknął w martwym punkcie, Zelwerowicz ustąpił, a wtedy został mianowany dyrektorem Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej w Warszawie. Szkoła ta działała początkowo w palarni, suterenie pod hallem oraz w malarni Teatru Polskiego przy ulicy Karasia. W następnym roku wywalczył Zelwer podziemia w nowo wykończonym gmachu Związków Zawodowych tuż obok Teatru Polskiego. Dawno temu mieściła się tam również Reduta. Warunki były jednak bardzo niedobre. Praca, nieraz po dziesięć godzin, odbywała się przy sztucznym świetle i bez dopływu świeżego powietrza. Nie zrażało to ani Zelwerowicza, ani wykładowców – Bohdana Korzeniewskiego, Jerzego i Jana Kreczmarów, Marii Wieman i innych. Nie zrażało to również młodzieży. Stąd wyfrunęli w świat: Krasnodębska, Marszelówna, później Dubrawska, Maklakiewicz, Siemion, Czechowicz, Gołas.

Zelwer o szkołę walczył nieustannie. Po przeniesieniu się PWST z Łodzi do Warszawy w 1949 roku, warszawska PWST staje przed poważnym problemem miejsca, odpowiednio wyposażonego na użytek nowoczesnej pedagogiki teatralnej. Szkoła gnieździ się na ulicy Reja, od roku zaś trwa budowa, między Miodową, Długą i Podwalem, całego kompleksu gmachów idealnie w projekcie przystosowanych do tego typu szkoły – z teatrem szkolnym o nowocześnie, jak na ówczesne lata, wyposażonej scenie i widowni na 400 osób. Wspominając ten okres Zelwerowicz pisze: „Zagospodarowaliśmy się już w tym dosłownie luksusowym, iście pałacowym lokalu, oczekując aż z końcem planu sześcioletniego staniemy się gospodarzami całego bez mała miasteczka z teatrem, bursą i wszystkimi absolutnie wygodami.”

Niestety, PWST oddano tylko odbudowane dawne Collegium Nobillium, gmach zbudowany przez Fontanę w połowie XVIII wieku, z pięknym tympanonem Corazziańskim. Kompleks budynków wewnątrz podwórza oddano Administracji Domów Mieszkalnych na Starym Mieście, a dwa pozostałe domy przekazano Średniej Szkole Muzycznej. Teatru szkolnego nigdy nie wybudowano. Do dziś Szkoła Teatralna dysponuje jedynie małą scenką, której wyposażenie jest gorsze od możliwości niejednej sceny amatorskiej. Są nadzieje, że dopiero teraz, po tylu latach, marzenie wielkiego nauczyciela zostanie zrealizowane, że szkoła nosząca jego imię wypełni obowiązek – nie tylko wobec aktualnych potrzeb, lecz obowiązek realizowania założeń wielkiego pedagoga i rozsądnego człowieka, który uczył zawsze strzec racji najważniejszej, jaką jest ustawiczne tworzenie nowej kadry artystów dla rozwijającej się polskiej kultury teatralnej.

Zanim opowiem, kiedy i jak poznałem Aleksandra Zelwerowicza, chcę podnieść tu jeszcze jedną sprawę: Aleksander Zelwerowicz był wielkim społecznikiem, a wynikało to z jego poglądów i postawy życiowej, które zarysowały się już w młodości. W latach młodzieńczych zaproponowano mu wyjazd do Genewy w celu wszechstronniejszego wykształcenia. Oto, co o tym pisze: „…kontakty z wieloma reprezentantami młodzieży świata… skierowały moją myśl, a następnie świadomość i gorące, żywiołowe zainteresowania ku postępowym ideom społecznym, a zwłaszcza marksizmowi. Stałem się tzw. sympatykiem wielu kółek i organizacji ruchu socjalistycznego. To osobiste zetknięcie się z ówczesną kuźnią socjalizmu wraz z postępowością, jaka cechowała moich rodziców, pozwoliły mi szybciej niż innym moim rówieśnikom i bez większych wysiłków zrozumieć i ocenić całą głębię szlachetności założeń socjalizmu i całą niedolę bezbronnego w owym czasie proletariatu. Zaszczepione na terenie wolnej Helwecji zainteresowanie się życiem społeczno–politycznym posłużyło mi za podstawę i pozwoliło z całym przekonaniem włączyć się w nurt dzisiejszej naszej rzeczywistości.” Ideom tym pozostał wierny, jak wiemy, do końca życia.

Będąc wielkim społecznikiem i wychowawcą, był genialnym aktorem. Przez sześćdziesiąt lat pracy scenicznej stworzył setki kreacji, o których wiele już napisano. W naszym powojennym trzydziestoleciu zapisał się takimi rolami, jak na przykład profesor Poleżajew w sztuce Leonida Rachmanowa Niespokojna starość, którą zresztą – z Marianem Wyrzykowskim – współreżyserował. Była to pierwsza kreacja Aleksandra Zelwerowicza na scenach Polski Ludowej. Znawca środowiska postępowej inteligencji rosyjskiej, pedagog i przyjaciel młodzieży, odnalazł w postaci starego profesora wiele cech sobie podobnych. Grał tę rolę tuż po wojnie, w Łodzi.

Grał również Chorego z urojenia – w roli Argana, która uchodziła za jego największą rolę Molierowską, zachwycał widownię od 1921 roku, kiedy to po raz pierwszy zagrał ją w Teatrze Polskim w Warszawie, w swojej własnej inscenizacji i w dekoracjach Karola Frycza.

Stworzył genialną wprost rolę Żebraka, rolę legendarną, w Elektrze Giraudoux, w reżyserii Edmunda Wiercińskiego, na Scenie Poetyckiej Teatru Wojska Polskiego w Łodzi. Żebrak w sztuce Giraudoux jest jedną z tych postaci, którymi francuski pisarz uzupełnia helleński mit o zemście Orestesa nad Egistem i Klitemnestrą, jest też żywym komentarzem autorskim. W interpretacji Zelwerowicza stał się on największą kreacją tego przedstawienia, które zresztą zaliczone zostało do najciekawszych przedstawień powojennych. Krytycy porównywali naszego genialnego aktora z wielkim Louisem Jouvetem, który grał i reżyserował prapremierę Elektry w Paryżu, przy współudziale samego autora, w 1938 roku. Zelwerowicz nasycił rolę Żebraka uczuciem najgłębszego rozumienia ludzkich spraw; emanowała zeń tytaniczna siła skupienia i ekspresji, umiejętność czytania ludzkich myśli, ironia i humor – urzekało światło boga zaplątanego w tragiczne losy, które proroczo komentował.

Grał również Majora w Fantazym. Major dekabrysta, przyjaciel Polaków, był tą postacią sceniczną, w której jednoczyły się dla Zelwerowicza zadania aktorskie z ideami najbliższymi jego sercu. Już w 1917 roku, w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, z udziałem Ireny Solskiej w roli hrabiny Idalii, stworzył jedną z najbardziej szlachetnych postaci, wydobywając piękno i głęboką treść poezji Słowackiego. Rolę tę powtórzył w przedstawieniu Wiercińskiego w 1948 roku, w Teatrze Polskim.

Po tych wielkich kreacjach odwiedził i Katowice, gdzie grałem z Nim w Tańcu księżniczki Morstina, w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, w 1947 roku.

Pełnią ludzkich uczuć 2
Aleksander Zelwerowicz jako Major w „Fantazym” Slowackiego

Było to spotkanie bardzo ważne w moim życiu. Grałem wówczas w Katowicach Szczęście Frania Perzyńskiego na małej scenie przy ulicy Dyrekcyjnej. Pewnego dnia Zelwerowicz zjawił się na sali w towarzystwie Edmunda Wiercińskiego, a po przedstawieniu obydwaj weszli do mojej garderoby. Przedstawiłem się i poprosiłem, by usiedli. Nie usiedli – stali i patrzyli na mnie. Po chwili wyszli. Na drugi dzień podczas próby komedii Morstina Zelwerowicz poprosił mnie w kulisy. Stanąłem za ciemną, zwisającą kotarą tuż obok pulpitu inspicjenta. Zelwerowicz podszedł, popatrzył na mnie i uśmiechając się lekko uderzył mnie w twarz. Po chwili powiedział: „Rola ci leży, gówniarzu, jak rękawiczka.” Zrozumiałem, że mówi o Franiu, którego oglądał poprzedniego dnia. Wiedziałem, że to największa pochwała, a uderzenie w policzek, tak myślę, to było – pasowanie na aktora.

 

Pełnią ludzkich uczuć 3
Edmund Wierciński

Dużo wiedziałem o Zelwerowiczu, no, ale przede wszystkim widziałem go w roli Szambelana w Panu Jowialskim Fredry, na scenie Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach. Był dla mnie odkryciem, które zafascynowało moją aktorską wyobraźnię – dlatego też tak głęboko przeżyłem jego słowa w kulisie teatralnej, słowa wypowiedziane głosem, który wielbiłem na scenie.

Jeszcze dziś widzę i słyszę żywą reakcję widowni. Serdeczny śmiech młodzieży w czasie przedstawienia Pana Jowialskiego, zachłanne wyczekiwanie, kiedy się znowu pokaże Zelwer, kiedy zacznie swoje porzekadła. Scena ciosania patyczka i te słynne fredrowskie przejęzyczenia, ruch głowy, zaznaczony wielkim czerwonym nosem, niski, pełen przewrotnego wdzięku głos, nieudolne struganie – to pozostanie mi na zawsze w pamięci. Oto, co pisano o tej roli: „Szambelan przechodził różne ewolucje i przybierał niejednokrotnie trochę różną postać. Zawsze Zelwerowicz traktował ją, rzecz prosta, z wielkim humorem i komizmem, nie pozbawionym zresztą nigdy pewnej życzliwości dla tej figury. W ostatnich latach w jego nieco molierowskiej koncepcji na wskroś groteskowej roli Szambelana, będącego jednym z arcydzieł komicznej charakterystyki, w chwilach gdy chodziło o córkę, odzywała się prawdziwa nuta ludzka. Szambelan zyskiwał ogólną sympatię nie tylko jako postać śmiesznej, bezradnej kukiełki, ale swą szczerze objawianą miłością ojcowską.”

Brało się to może stąd, że sam tęsknił za córką, z którą tylko dwa razy spotkał się po wojnie – w Belgii i we Francji. Ta tęsknota pogłębiała figurę Fredrowską. W tym właśnie okresie widywałem się z Zelwerowiczem na spacerach za miastem. Chodził dużo – jak gdyby przewidując, że unieruchomi go w fotelu choroba. Nieraz wspominał o córce.

Ale był i naszym ojcem – nas, aktorów. Przez całe życie walczył o godność i pozycję społeczną aktora; może właśnie dlatego uczył i poświęcał tyle czasu młodzieży. „Żeby nauczyć, trzeba koniecznie kochać zarówno przedmiot nauczania, jak i samego ucznia. Przez wiele lat usiłując nauczyć młodzież opanowania naszej skomplikowanej sztuki aktorskiej, zawsze i wszędzie starałem się uczyć ich przede wszystkim – kochać. Kochać wielką ideę, kochać człowieka, kochać przyrodę, współczuć ludzkiemu cierpieniu. Bronić człowieka od krzywdy i umieć uszanować bezwzględną wolność jego sumienia. Tę naukę starałem się zadokumentować własnym przykładem. A jeżeli nie zawsze mi się to udawało, to musicie mi wybaczyć, gdyż jestem człowiekiem, tylko słabym, ułomnym człowiekiem!”

Niestety, Aleksandra Zelwerowicza poznałem dopiero, kiedy miał 70 lat. Widywałem go w różnych sytuacjach. Choroba oddalała go od nas każdego roku. Ostatni jego obraz, jaki mam w pamięci – to

Pełnią ludzkich uczuć 4
Aleksander Zelwerowicz

czterech uczniów wnoszących go na specjalnym krześle do Szkoły przy ulicy Miodowej. „Szedł” na wykład.

Oto kim był Zelwerowicz. Upartym, nieustępliwym, wspaniałym człowiekiem. W ciągu swego długiego żywota dokuczył niejednemu. Komu dokuczył? Leniom i karierowiczom. Ale i oni musieli się z nim liczyć, bo otoczony był powszechnym szacunkiem i miłością.

 

Kolejny rozdział: Ktoś bliski