Leon Kruczkowski podszedł do mnie, unosząc w górę trzymany w dłoni pucharek. „Zdrowie…”
Działo się to w jakiś czas po prapremierze Pierwszego dnia wolności, w której grałem rolę Jana (w grudniu 1959 roku, w Teatrze Współczesnym). Spotkaliśmy się na przyjęciu wydanym w świeżo podówczas otwartej restauracji Rarytas przy ulicy Marszałkowskiej. Oboje państwo Kruczkowscy, pisarz i jego żona, ubrani w jasne, popołudniowe stroje, swobodni i uśmiechnięci, serdecznie podejmowali cocktailem reżysera, Erwina Axera, i zespół aktorów. Była tam Aleksandra Śląska – Inga, Kalina Jędrusik – Luzzi, był Stanisław Daczyński – Doktor, Kazimierz Rudzki – Hieronim, Józef Kondrat – Anzelm, Kazimierz Opaliński – Grimm, Janusz Bylczyński – Michał, Tadeusz Pluciński – Paweł, Zbigniew Zapasiewicz – Karol, było parę osób z zespołu technicznego i administracji teatru. Rozmawiano, uśmiechano się, wznoszono toasty – jak zwykle przy takich okazjach. Baliśmy się tylko trochę o Józefa Kondrata, który po paru kieliszkach przechodził przeważnie do historii jako kolejna anegdota. Tym razem jednak nic takiego nie nastąpiło, przyjęcie przebiegało normalnie i zapewne dawno już bym o nim zapomniał, gdyby nie fakt, że to, co działo się wśród zgromadzonych w Rarytasie, było raczej tylko pozorem, konwencjonalną grą obyczaju, w myśl którego autor po premierze podejmuje wykonawców swej sztuki.
Atmosfera tego spotkania była bowiem złożona i kryła w sobie wiele niedomówień. Ludzie teatru dobrze znają takie chwile, kiedy to jakieś niejasności popremierowe nie pozwalają im odczuć prawdziwego zadowolenia czy nawet szczęścia, wynikającego z odniesienia sukcesu. Nie jest moim zamiarem wdawać się tutaj w ocenę twórczości Kruczkowskiego (takiej oceny najwiarygodniej zresztą dokonują czas i historia), chcę tylko przypomnieć, że problem, jaki porusza sztuka Pierwszy dzień wolności, należy do niezwykle skomplikowanych i rozległych oraz że zdefiniowanie pojęcia wolności od najdawniejszych czasów nastręczało wiele kłopotów. Nie inaczej było w grudniu 1959 roku.
Jeśli przyjmiemy, że w najprostszym i chyba najpowszechniejszym rozumieniu pojęcie wolności związane jest z niezawisłością od cudzej przemocy, podczas gdy ogólnie przyjęta definicja ujmowała wolność jako uświadomienie sobie konieczności, nietrudno się domyślić, że interpretacja utworu Kruczkowskiego nie była sprawą prostą. Tym bardziej, że autor bynajmniej nie ograniczał pola swego widzenia – pragnął włączyć się w nurt rozważań egzystencjalizmu, podjąć rodzaj polemiki z Sartre’em (był to rok, w którym w Paryżu wystawiono Więźniów z Altony), wyczerpać możliwie najszerszy zasób postaw ludzkich, by wreszcie znaleźć własne rozwiązanie problemu, spróbować dać własną odpowiedź. Sądzę, że po wydarzeniach ubiegłych lat, a zwłaszcza po wypadkach 1956 roku i po sławnym, pamiętnym dla pisarza zebraniu w Związku Literatów, sformułowanie takiej odpowiedzi było nadzwyczaj istotną potrzebą osobistą Kruczkowskiego – potrzebą określenia zasad i konieczności, wśród jakich działał i tworzył.
Dziś Pierwszy dzień wolności może się wydawać staromodny i retoryczny – głównie zresztą w warstwie dialogów czy konstrukcji – ćwierć wieku temu była to przede wszystkim sztuka, stawiająca poważne pytania, ukazująca wybory różnorodne i niejednoznaczne. To wszystko, czym Kruczkowski operował w sensie intelektualnym – jako polityk, moralista, Polak (bo i ta optyka jest tu bardzo ważna), czy choćby jako były jeniec obozu w Arnswaldzie – było prawdziwe. Prawdziwe, a zatem trudne. I dla samego pisarza, i dla teatru.
Spotkanie w Rarytasie, choć zapewne nie każdy z jego uczestników jasno to sobie uświadamiał, przebiegało więc w atmosferze pewnego napięcia. Wspominając dziś obecnych tam aktorów jestem pewien, że Aleksandra Śląska doskonale je wyczuwała. Jej rola – jej kreacja w roli Ingi, stworzona z żarliwym uniesieniem, z głębokim wniknięciem w duszę poniżonej, zgwałconej, nieszczęśliwej i nienawidzącej Niemki, wypadła w przedstawieniu wstrząsająco. Zwłaszcza scena powrotu mężczyzn po odparciu ataku oddziałów niemieckich, kiedy w mieszkaniu państwa Kluge zastają Ingę przy patefonie, słuchającą w niemal obłąkanym podnieceniu hitlerowskiego marsza, wybijającą jego rytm pięściami, zawziętą i nieprzejednaną, a zdruzgotaną wiadomością o przegranej, zwłaszcza ta scena wywierała przerażające wrażenie. Śląska grała znakomicie. Ale zdaniem niektórych krytyków, a także samego Kruczkowskiego – zbyt znakomicie. Chodziło mianowicie o zbyt wyrazisty wizerunek Ingi, niebezpiecznie bliski – nie w kategoriach artystycznych, lecz z punktu widzenia założeń autora – powstałego w okupowanej Polsce stereotypu Niemki.
Dla mnie, już w samym tytule sztuki wyczuwającego ironię, kreacja Śląskiej była tylko logicznym jej dopełnieniem, natomiast wspomniane zastrzeżenia zdawały się świadczyć o niemożności rozwiązania tych wszystkich niedomówień, jakimi był wypełniony Pierwszy dzień wolności. Każda przecież postać w tym utworze, formułując swój pogląd na temat owego pierwszego dnia wolności, albo dezawuowała samo pojęcie wolności, albo ukazywała jego absurdalność, albo wreszcie pozór brała za rzeczywistość. Paweł – niezadowolony, że nie ma przed nim Niemców, którzy czyściliby mu buty; Michał – sprzeciwiający się udzieleniu pomocy bezbronnym niemieckim cywilom; Doktor – przykład tępoty osobnika wychowanego przez totalitaryzm; Luzzi – bardzo interesująco zagrana przez Kalinę Jędrusik, ograniczająca się do wymuszonej zresztą swobody biologicznej; na koniec Jan, decydujący się na otoczenie opieką rodziny niemieckiej, czyniący przecież gest chrześcijański – nazywano to gestem „romantycznym”, gestem „liberała”; niesłusznie, to było przebaczenie, to było wyłączenie z winy powszechnej.
Właśnie, Jan i Inga. Ich sytuacja, ich wzajemny układ, ich problem – oto, co tkankę Pierwszego dnia wolności czyniło najbardziej skomplikowaną, najmniej jednoznaczną, a o czym bardzo mądrze napisał Zygmunt Greń: ,,… pytaniem głównym w tej sztuce nie są granice wolności. Pytanie główne należałoby sformułować inaczej: czy w świecie współczesnym sprawiedliwość jest możliwa? Czy jest możliwa sprawiedliwość absolutna? Strzał Jana jest stwierdzeniem – tak. Ale jego klęska osobista każe się głęboko zastanowić nad ceną, jaką przyszło zapłacić. Ceną tą było życie. Czy nie zbyt wygórowaną ceną? To pytanie Kruczkowski zostawia bez odpowiedzi.”
Odczuwałem to przez cały czas pracy nad rolą Jana. Tytuł sztuki od samego początku wydawał mi się przede wszystkim ironiczny. Tą ironią przesycona była sytuacja, w jakiej autor umieścił swego bohatera. Jeśli bowiem wolność jest niezawisłością od cudzej przemocy, to dobroć i szlachetność Jana staje się wobec niemieckiej rodziny swego rodzaju przemocą – dobra nad czymś nieznanym, czego Jan być może nawet nie zauważa, narzucając swój dobry uczynek zrozpaczonej, nienawidzącej ludzi i świata Niemce. Niemka ostatecznie opowie się po stronie świata bankrutującego, walącego się, przegranego. Ale po drodze wydarzy się coś, co tych dwoje ludzi zbliży do siebie, coś ważnego, co jednak zakończy się strzałem – i klęską osobistą Jana.
Dlatego nie zgadzałem się z sugestiami, aby karabin po strzale „odłożyć”. Wbiegałem na scenę z pasją i rżnąłem nim o podłogę, aż huczało. Nie ginął w Janie żaden „liberał” ani „romantyk” i nie rodził się nowy człowiek, świadomy twardych praw życia – zbyt to literackie, zbyt odległe od tego, co naprawdę działo się na scenie. To był akt buntu, rozpaczy, bezsiły.
Autor – jak przypuszczam – nie był zadowolony z tej gwałtowności uczuć, z jaką kończyłem przedstawienie. Niezadowolony też był z wyraźnie określonej postaci, jaką zagrała Śląska. Przedstawienie wywołało zresztą żywą dyskusję. Nie tylko w prasie, także pośród ówczesnego kierownictwa kraju. Dziś konkluzje, że żadna z postaci tej sztuki nie jest wolna, że „pierwszy dzień wolności jest zarazem jej dniem ostatnim”, mogą się wydawać banalne. Wtedy oczywisty był raczej wniosek, że wolność liberała czy romantyka jest wprawdzie mrzonką, lecz w zamian może – musi się pojawić wolność świadoma. Wolność, jak to ktoś ujął, „aktywnego bojownika o demokrację”. Wniosek oczywisty, ale przecież dyskutowany.
Pamiętam jedno z przedstawień Pierwszego dnia wolności, na które przybyło Biuro Polityczne. W pierwszym rzędzie siedział wraz z żoną Władysław Gomułka. Sztuką wydawał się podniecony, na jego twarzy wystąpił ceglasty rumieniec, uważnie patrzył na scenę spod zmarszczonych brwi, pochyliwszy nisko głowę. Kiedy spektakl dobiegł końca – nie zareagował. Nie klaskał. Siedział bez ruchu, z rękami opuszczonymi na kolana.
W trzecim rzędzie, po prawej stronie, miał miejsce Edward Ochab, który po zasunięciu kurtyny wstał i w panującej na widowni ciszy zaczął głośno, ostentacyjnie klaskać. Wtedy dołączyli inni, a siedzący po lewej stronie autor, bardzo blady i przejęty, ukłonił się widowni. Gomułka, siedząc w pierwszym rzędzie, tego wszystkiego nie widział. Do braw się nie przyłączył. Dopiero kiedy kurtyna zdążyła już kilkakrotnie rozsunąć się, ukazując zgromadzony na scenie i kłaniający się zespół, zdawkowo parę razy zaklaskał.
W naszej garderobie natychmiast rozeszła się wiadomość, jakie jest jego zdanie o Pierwszym dniu wolności. Jeden z kolegów, przybyły z widowni, powtórzył nam słowa Gomułki: „Co za problem?! Strzelać i już!”
Przyszedł również z widowni Leon Kruczkowski. Chciał chyba podziękować aktorom i Axerowi, ale czuło się, że duchem jest gdzie indziej i wciąż pozostaje pod wrażeniem tego, co działo się na sali. I wtedy wpadł do garderoby inny kolega, E. D., który lubił zawsze się we wszystkim dobrze orientować i na gorąco pragnął nam streścić opinię, jaka prawdopodobnie zapadła na widowni po lakonicznej wypowiedzi Gomułki. Nie wiedząc, że za jego plecami stoi Kruczkowski, głośno i dobitnie wyrąbał: „Chłopcy. Krótko. Dwa pierwsze akty – tak. Trzeci: konfrontacja p o s t a w – odpada!” Nie miałem czasu śmiać się. Widziałem bladą twarz pisarza, który usłyszał coś nieoczekiwanego. Tamtego wieczoru dość pośpiesznie opuszczaliśmy teatr.
Spotkaliśmy się z Kruczkowskim dopiero później, innego dnia, właśnie w Rarytasie. Wiadomo już wtedy było, że Teatr Współczesny nie pojedzie do Paryża i nie weźmie udziału w festiwalu Teatru Narodów. Pojechał tam zespół Zygmunta Hubnera, który wraz z Andrzejem Wajdą wyreżyserował Pierwszy dzień wolności w Gdańsku z Cybulskim w roli Jana, Kobielą w roli Hieronima i Dubrawską jako Ingą. Było to przedstawienie różne od naszego, nie przeintelektualizowane, żywe, garnące się do życia, pełne jakiejś młodej namiętności. W Paryżu, o ile wiem, zostało dobrze przyjęte, ale sam utwór nie wzbudził większego zainteresowania. Królowali tam Sartre i jego Więźniowie z Altany.
Do roli Jana powróciłem jeszcze – po około dwustu przedstawieniach teatralnych – w filmie Aleksandra Forda. Zbyszek Cybulski pracował w tym czasie nad jakimś filmem w Szwecji i kiedy dowiedział się, że Ford rozpoczyna zdjęcia do Pierwszego dnia wolności, bardzo się zdenerwował. Mówił: ,,Ja wiem, co z tym trzeba zrobić, ja już to grałem: wychodzę z obozu i chcę sobie popieprzyć!” Dowiedziałem się o tym i być może pewien kompleks zaciążył nad moją rolą. Bo niezależnie od lapidarności oświadczenia Zbyszka, wydawało mi się, że byłby w roli Jana lepszy ode mnie. Bawiło mnie tylko to, że chciał robić wszystko. Ale w filmie potrafił pięknie grać.
Pojechaliśmy z filmem Pierwszy dzień wolności do Cannes, w połowie lat sześćdziesiątych. Niestety, mimo świetnej obsady (Ingę grała Beata Tyszkiewicz, Luzzi – Elżbieta Czyżewska, Doktora – Tadeusz Fijewski, Hermana – Mieczysław Kalenik, Michała – Krzysztof Chamiec) obraz ten nie zwrócił na festiwalu szczególnej uwagi. Zdawał się jedynie przedstawieniem jakiegoś wojennego epizodu – historią, opowiadającą tylko pewne fakty, nie zaś stawiającą znaki zapytania nad faktami. Zatarł się gdzieś niepokój moralny Kruczkowskiego, zatarły się pytania dotyczące egzystencji jednostki w wielkich procesach historycznych.
W wiele lat później jeszcze raz powróciłem do Pierwszego dnia wolności. Tym razem w Teatrze Na Woli grałem rolę Anzelma – postaci, która przez upiorny tragizm swojej koncepcji wolności była w sztuce Kruczkowskiego najgroźniejsza.
Pamiętam, jak w czasach prapremiery Pierwszego dnia wolności pisarz się niepokoił o rolę Anzelma, jakie miał obawy, aby ten sfrustrowany, nieszczęsny strzęp człowieka nie został potraktowany zbyt serio, aby nie dostrzeżono w nim realnego wyboru moralnego, a kto wie, czy również nie groteskowej realizacji pojęcia wolności świadomej. Nie ustrzegł się jednak autor przed żywą, zbyt żywą reakcją widowni. Budząc litość, śmiesząc, zarazem przecież Anzelm szalenie widzów interesował. Myślę, że i to nie mogło się podobać Władysławowi Gomułce, współwidzowi tamtego pamiętnego przedstawienia: cóż stąd, że w sumie wolność okazuje się możliwa jako uświadomienie sobie konieczności, skoro Kruczkowski, zanim dojdzie do takiego wniosku, dzieli włos na czworo, rozstrząsa problemy egzystencjalne, a nawet konfrontuje widza z postacią tak absurdalną, jak Anzelm. Za dużo egzystencjalizmu! I w sztuce, i w interpretacji! Za dużo problemów, wymykających się pojęciu wolności jako uświadomionej konieczności, przenoszących uwagę w stronę imperatywu moralnego, jednym słowem w stronę – jak to nazwał z niechęcią jeden z ówczesnych recenzentów – etyki „dogmatycznej”.
Powracam jednak do tamtego wieczoru w Rarytasie, do chwili, w której Leon Kruczkowski podszedł do mnie, podnosząc swój kieliszek. Uśmiechnął się: ,,Pana zdrowie”. Wypiliśmy trochę ponczu z naszych pucharków, których obrzeża pokryte były drobnymi kryształkami cukru. I nie wiedzieliśmy, o czym właściwie mamy mówić. Mimo całej jego serdeczności wyczuwałem pewną rezerwę, a przede wszystkim niechęć do dyskutowania tych rozwiązań, których na scenie byłem autorem. Ja zresztą również czułem się nieswojo. Chciałem w tym momencie opowiedzieć mu o czymś, co wtedy mogło chyba zrobić na nim wrażenie. O czymś, co trapiło mnie od bardzo dawna, a o czym prawdopodobnie Kruczkowski nie wiedział. Ale czy nie wiedział? Wahałem się.
Dotyczyło to wcześniejszego okresu jego twórczości – roku 1949, kiedy napisał Niemców. Sztuka ta nosiła pierwotnie inny tytuł: Niemcy są ludźmi. Grano ją w Teatrze Współczesnym, w reżyserii Erwina Axera, w listopadzie 1949 roku. A mnie niedługo przedtem zdarzył się pewien wypadek.
Któregoś dnia, siedząc z przyjaciółmi w kawiarni „Czytelnika”, wspomnieliśmy artykuł Kruczkowskiego, drukowany ostatnio w „Odrodzeniu”. Czytałem ten artykuł, byłem nawet pod jego wrażeniem. Kruczkowski opowiadał w nim o swojej nowej sztuce, stwierdzając między innymi, że Niemców traktowano dotąd w Polsce w kategoriach niejako przyrodniczych – jako gatunek zbrodniarzy. Pisał, że można to oczywiście wytłumaczyć i całkowicie usprawiedliwić naszymi przejściami okupacyjnymi, lecz jednocześnie wzywał do nowego, właściwszego spojrzenia na problem niemiecki.
Było to oczywiście związane z ogólną tendencją ówczesnej propagandy, reagującej na proklamowanie NRD. Kruczkowski jako artysta zaangażowany i polityk, biorący pewną odpowiedzialność również za naszą politykę zewnętrzną, podejmował swoją sztuką zadanie przedstawienia problemu niemieckiego zgodnie z założeniami internacjonalizmu.
Wszyscy zresztą brali wtedy żywy udział w dyskusjach na temat tego nowego spojrzenia na kwestię niemiecką. Ścierały się rozmaite poglądy: takie, w których dominował ból, nienawiść, nieprzejednanie, i takie, które dowodziły, że Niemcy, a zwłaszcza niektórzy Niemcy „też są ludźmi”. Muszę przyznać, że w tamtych latach te drugie mniej mnie przekonywały, ale to one właśnie przypomniały mi pewien fakt z mojego życia, pewną historię, która mi się wydarzyła podczas wojny.
Opowiedziałem tę historię przyjaciołom w kawiarni „Czytelnika”. Dowiedział się o niej Leon Kruczkowski. I natychmiast „Odrodzenie” zamówiło u mnie artykuł.
Cóż to była za historia? Pokrótce ją tutaj opowiem.
Był maj 1942 roku. Mieszkałem wtedy u moich dziadków, w Dębicy pod Tarnowem. 12 maja rano, kiedy jeszcze leżałem w łóżku, dowiedziałem się o aresztowaniu mojego ojca w Krakowie. Trwoga, ból, rozpacz, poczucie strasznej krzywdy, lęk o niewyobrażalną przyszłość, wszystko to w jednej sekundzie przeszyło mnie i jakby sparaliżowało. Nie mogłem się poruszyć, niemal przestałem oddychać. Instynkt kierował moje myśli w dwóch kierunkach jednocześnie. Ojciec tego nie przetrzyma. Trzeba szukać kontaktów, zdobyć broń i strzelać do Niemców.
Przez cały dzień byłem odrętwiały, na wpół przytomny. Wieczorem grałem w piłkę nożną. Mieliśmy tego dnia mecz w parku, należałem do jednej z drużyn, grałem „na beku”, jak to się u nas mówiło, musiałem przyjść. Przyszedłem. Zagraliśmy. Moja obrona była skuteczna. Po meczu usiadłem na ławce. Zapadł już zmierzch. Koledzy się przebierali, ja sznurowałem buty – i właśnie wtedy usłyszałem za sobą wypowiedziane po niemiecku słowa: „Czy masz może zapałki?”
Odwróciłem się i osłupiałem. Przede mną stał żołnierz niemiecki w mundurze lotnika. Młody, starszy ode mnie o kilka lat, ale młody. Ja miałem wówczas 15 lat. Odrzekłem, że nie mam zapałek. Ale on nie odchodził. „Dobrze grasz w piłkę” – powiedział. Milczałem. A on nagle zapytał, czy mógłby ze mną korespondować, czy może do mnie napisać.
Koledzy wychodzili z parku, podążyłem za nimi. Szliśmy razem, obok nas szedł młody niemiecki lotnik. Jeszcze raz zapytał, czy może do mnie napisać. Nie wiem już, co mu odpowiedziałem, w każdym razie dałem do zrozumienia, że nie chcę z nim rozmawiać. Chłopcy byli zdziwieni, czego ten Niemiec od nas chce. Jeden nawet zaproponował, żebyśmy mu coś zrobili. Ale to było oczywiście bez sensu. Wyszliśmy na ulicę Krakowską. Niemiec zapytał moich kolegów, jak ja się nazywam. I któryś z nich mu powiedział. Skręciłem w stronę domu moich dziadków, odszedłem.
Nie wiem, jakim sposobem zdobył mój adres, ale za parę tygodni dostałem od niego list. Krótki list. Podał mi w nim numer poczty polowej i swoje nazwisko. Na imię miał Paul. Prosił, żebym do niego napisał kilka słów.
Zastanawiałem się, co zrobić. Wyjeżdżałem właśnie z Dębicy, przenosząc się do matki, do Krakowa. Ojciec w tym czasie był już w Oświęcimiu. Pełen nienawiści do Niemców, postanowiłem do tego Niemca napisać. To była dla mnie próba. Rodzaj wypróbowania samego siebie. Ojciec. Oświęcim. Niemiec. Ja i mój język niemiecki, którego uczyłem się w dębickim gimnazjum, nazywanym wtedy szkołą handlową. Napisałem. Tylko kilka słów: że wyjeżdżam do Krakowa, gdzie będę mieszkać, że może jeszcze się kiedyś odezwę.
W Krakowie natychmiast nawiązałem kontakt z ludźmi, którzy wprowadzili mnie do podziemia. Ale przedtem odpowiedziałem na jeszcze jeden list, który w tym czasie nadszedł. Znów tylko kilka słów – że nie będę z nim korespondował. Mój ojciec już nie żył. Dlaczego napisałem tych kilka słów, do dziś nie wiem. Tu już nie chodziło o sprawdzenie, czy będę umiał posłużyć się moim niemieckim. Nie wiem. Może dlatego, że zastanowiła mnie treść otrzymanego listu. Był to serdeczny list młodego człowieka, chyba dość osamotnionego, list chłopca zaledwie o kilka lat ode mnie starszego. Więcej do niego nie pisałem. Ale od niego dostałem jeszcze ze dwa długie listy. W całym tym wydarzeniu było coś niezwykłego.
Początkowo należałem do Szarych Szeregów. Po roku zostałem zaprzysiężony i znalazłem się w Armii Krajowej. Moim zadaniem było drukowanie materiałów dotyczących obchodzenia się z krótką bronią automatyczną. Robiłem to nocami, w dzień roznosiłem instrukcje na wskazane punkty. Dzięki przyjaciołom z konspiracji nawiązaliśmy kontakt z Akantem, pułkownikiem odpowiedzialnym za krakowski hufiec Szarych Szeregów, jednym z redaktorów Watry, który potem zginął tragicznie – jako więzień Monteluppich – rozstrzelany na jednej z ulic w Krakowie. (Będąc niedawno w Krakowie poszedłem przed bramę domu, w którym mieszkał Akant. Przed trzema laty umieszczono tam tablicę pamiątkową. Prawdziwe nazwisko Akanta brzmi: Adam Kania). Którejś nocy, pracując właśnie jako drukarz, zostałem zaskoczony pukaniem do drzwi. Struchlałem. O tej porze pukało tylko Gestapo. W domu, w pokoju była chora babcia, moja matka, siostra i brat – ja pracowałem w kuchni, po przeciwnej stronie korytarza. Podszedłem do drzwi i zapytałem: ,,Kto tam?” Usłyszałem czyjś głos, mówiący po niemiecku: „To ja”. Zapytałem jeszcze raz: „Kto?” Odpowiedziano: „Otwórz, to ja”.
Strach wszystko zwielokrotnia. Pamiętam, że ciemność korytarza wydała mi się jeszcze bardziej mroczna, klucz w zamku obracał się bardzo ciężko, wolno uchylałem drzwi. Miałem poczucie katastrofy. W kuchni rozrzucony był mój warsztat drukarski. Na moim łóżku (wszystko robiłem na łóżku, żeby uniknąć hałasu) stał powielacz, leżały matryce, farby, odbitki – nie miałem nawet czasu tego zasłonić. A przede mną stał Niemiec, który powiedział: „To ja, Paul”.
Zamknąłem za nim drzwi, a on skierował się tam, skąd dochodziło światło – do kuchni. Ogarnął wzrokiem rozrzucone papiery, farby, matryce i usiadł na krześle przy kuchni węglowej. (To krzesło mam do dziś w mieszkaniu.) Nie wiedziałem, jak się zachować. Milczeliśmy. Wreszcie on wyciągnął z zanadrza jakąś paczkę, położył ją na stole i jak gdyby nie zauważając sytuacji, w jakiej się znalazłem, powiedział, że chce ze mną porozmawiać.
Wie, kim jestem. Ma do mnie zaufanie. On sam jest synem profesora uniwersytetu w Getyndze, służy jako radiotelegrafista, ani razu do nikogo w tej wojnie nie strzelił. Jest antyfaszystą. Chciałby ocalić pewne własne materiały fotograficzne, które dokumentują zbrodnie SS i Gestapo, dokonane na lotniskach zachodniej Rosji i Ukrainy – wszędzie tam, gdzie lądował. Powiedział mi – było to latem 1943 roku – że Niemcy wojnę przegrają, że Hitler ma przeciwników, on do nich należy, że będzie na pewno zamach na Hitlera (jak wiadomo, w następnym roku, na dziesięć dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, taki zamach faktycznie miał miejsce). Prosił, żebym mu nie odmawiał i przejrzał dokumenty, ponieważ on ich przy sobie mieć nie może, jest obserwowany przez Gestapo.
Pamiętam, że zadałem pytanie: ,,Czy ktoś wie, że jesteś tutaj?” Zaprzeczył. Wówczas przejrzałem te zdjęcia. Były to fotogramy przedstawiające trupy, masowe groby, znęcanie się nad ludźmi i dewastację. Przerażający materiał. Nie wiedziałem, co powiedzieć. On prawdopodobnie myślał, że zrobiło mi się niedobrze po oglądaniu tych dokumentów masakry i zbrodni, ja zaś gorączkowo zastanawiałem się, co począć.
Patrzyłem na koce, które szczelnie zasłaniały kuchenne okna (według przepisów zaciemnienia, owego słynnego Verdunklung) i myślałem o tym, ile znam adresów. Akant. Perel, mój bezpośredni dowódca – odpada, nie wiedziałem, gdzie mieszka. Czarny, jego zastępca – to samo. Łączniczkę widywałem tylko w czasie przekazywania materiałów. Ale pozostawali Włodek, Mietek, Witek, Jurek, jeszcze ktoś, komu przekazywałem materiały – dziś już nie przypominam sobie ani nazwiska, ani adresu, lecz wiem, gdzie to było. Doszedłem do wniosku, że bez zgody dowództwa nie mogę przechowywać u siebie żadnych niemieckich dokumentów. Ten człowiek, który przede mną siedzi, mimo że nie wygląda na prowokatora, jest jednak obcy, a ja nie miałbym prawa narażać na cierpienia i śmierć ludzi, którzy nawet nie znali tego epizodu z mego życia. Odmówiłem.
Zasępił się. Był przygnębiony, nie spodziewał się takiej reakcji. Ale dał mi poznać, że rozumie moją odmowę.
To była dziwna chwila. Siedzieliśmy razem w tej okupacyjnej krakowskiej kuchni ze szczelnie zasłoniętymi oknami, o pierwszej w nocy, a byliśmy osobno. On chyba czuł się kompletnie samotny. Powoli zebrał fotogramy, których był spory plik, włożył je do koperty. Powiedział mi jeszcze, że wkrótce poleci prawdopodobnie do Grecji i że nie wie, czy stamtąd wróci. Nie wie – bo wojna w powietrzu jest straszna. I nie wie – bo nie wie, co inni wiedzą o nim. „Jeśli przez dwa miesiące nie napiszę – rzekł – będzie to znaczyć, że już nigdy nie napiszę.”
Odprowadziłem go do drzwi. Wychodząc, zatrzymał się jeszcze na moment i powiedział: „Hitler ist kaputt”.
Nie napisał. Prawdopodobnie zginął. Może został aresztowany przez Gestapo? Może zestrzelony gdzieś w Grecji? Nie wiem. Nie oskarżałem siebie o tchórzostwo. Myślę, że mimo wszystko postąpiłem słusznie. Ale żałowałem, że nie mam tych dokumentów. I często myślałem, kim był ten człowiek i co się z nim stało.
Opowiedziałem całą historię moim przyjaciołom, jak gdyby wyjaśniając – im i sobie samemu – że ten tajemniczy wypadek rzuca pewne światło na wewnętrzną postawę Niemców w czasie wojny, na ich świadomość i niechęć do identyfikowania się z reżimem wraz z jego zbrodniami. I natychmiast, jak wspomniałem, zaproponowano mi druk mojej opowieści w „Odrodzeniu”. Prosił o to – przez redakcję – sam Leon Kruczkowski.
Zabrałem się do pisania. Przypomniałem sobie ten mecz w Dębicy w 1942 roku, kiedy aresztowany został mój ojciec, powrót ulicą Krakowską z towarzyszącym nam młodym żołnierzem niemieckim, który chciał ze mną korespondować, listy w kopertach niemieckiej poczty polowej, moją nocną pracę przy powielaczu, stukanie do drzwi, pakiet przerażających dokumentów, słowa: „w tej wojnie nie strzeliłem ani razu”, zasłonięte szczelnie okna, nasze pożegnanie. Zatytułowałem to: Hitler ist kaputt. Oddałem tekst redakcji.
Po paru dniach zjawił się u mnie pewien pan, którego nazwiska dziś już nie pamiętam. Mieszkałem wówczas w przybudówce hotelu Bristol. Mój gość – który przedstawił się jako wysłannik redakcji Odrodzenia i samego Kruczkowskiego – nie chciał nawet wchodzić do pokoju, żeby mi nie przeszkadzać. Usiedliśmy więc we wnęce okiennej na korytarzu drugiego piętra. Za oknem widać było pałac Rady Ministrów, spoza którego wyłaniała się barokowa kopuła kościoła Karmelitów.
„Proszę pana – powiedział – to jest bardzo ciekawe, będziemy to oczywiście drukować, ale chcielibyśmy nadać temu taki kształt, żeby to mogło pójść na pierwszą stronę. A więc trzeba będzie dokonać małych skrótów, jeśli się pan zgodzi. Usunąłbym na przykład początek, ten mecz w parku, bo nie o to chodzi, można by też pominąć pańską działalność w Krakowie, bo przecież chce pan napisać o tym Niemcu, nie o sobie, prawda? No i dobrze by było trochę to powiązać ze sprawami szerszymi. Czy pan miałby coś przeciwko temu, żeby dodać parę słów na temat Niemców Kruczkowskiego? Wie pan, to podobny problem, to nada pewien ciężar aktualności, rozumie pan?”
Rozumiałem. Istotnie, moja opowieść łączyła się w jakiś sposób z Niemcami. Nie miałem nic przeciwko temu, aby mój artykuł zaczynał się od zdania: „Teatr Kruczkowskiego, jak każdy teatr, który podejmuje aktualne zagadnienia teatru życia, nasuwa tyle refleksji, że trudno opędzić się osobistym wspomnieniom.”
To był nawet dobry początek do mojej historii. Ale pan z redakcji znów lekko się zawahał. „Widzi pan, wydaje mi się, że sprawa nie jest taka prosta. Pan przecież w zasadzie tego Niemca w ogóle nie znał. Problem niemiecki jest w Polsce kwestią bardzo delikatną. Tego nie można opowiedzieć tak sobie, to trzeba zobaczyć inaczej”.
Rzeczywiście, problem niemiecki nie należał do prostych. Zapytałem więc: „Jak?”
Mój gość na to powiedział: „Klasowo.” I zaczął mi wyjaśniać coś, o czym do tej pory nie myślałem. „Wie pan przecież, że powstaje Niemiecka Republika Demokratyczna. Państwo demokratyczne, państwo antyfaszystów, robotników i chłopów. Wszyscy wiemy, jak wiele wycierpieli Polacy podczas wojny. Ale to przecież nie było tak, że po tamtej stronie granicy żyli sami faszyści, najlepszy dowód ma pan w swojej własnej historii i dlatego będziemy ją drukować. Tylko trzeba pamiętać, kto rzeczywiście był antyfaszystą, a kto nie. Wie pan, internacjonalizm wiele spraw tu wyjaśnia. Walka klasowa toczy się w łonie jednego narodu, nie między państwami. Trzeba umieć sobie dziś wytłumaczyć, jak mogło do tego wszystkiego dojść. Inaczej znajdziemy się w ślepym zaułku. Pan rozumie: albo uznamy, że wszyscy Niemcy są urodzonymi zbrodniarzami, a to przecież absurd, albo będziemy się litować nad biednymi, porządnymi Niemcami, ofiarami jednego szaleńca, a to też absurd.”
Istotnie, mój rozmówca miał rację. Ale moja historia zdawała się właśnie dowodzić, że nie wszyscy Niemcy są zbrodniarzami. Co wiedziałem o Paulu, o tym niemieckim lotniku, który chciał mi oddać na przechowanie dokumentację zbrodni, popełnianych przez jego rodaków? Nic bliższego poza tym, co opowiedziałem: że był synem profesora, że ani razu w tej wojnie nie strzelił…
Mój gość się lekko uśmiechnął „Jestem ciekaw, czy znał pan może podczas wojny jakichś innych Niemców? To znaczy kogoś, z kim zetknął się pan osobiście?”
Zastanowiłem się. Znałem – jeśli można tak powiedzieć – innego Niemca. Był zawiadowcą stacji Płaszów, na której pracowałem jako robotnik. Mój gość się ożywił: „Kolejarz?” Przytaknąłem. Opowiedziałem, na czym polegała nasza praca, wykonywana pod jego nadzorem. Pan z redakcji zaczął coś sobie notować. „A może zapamiętał pan coś szczególnego? Wie pan, to mogłoby być interesujące porównanie, w związku z tym lotnikiem, którego pan wspomina.” Nie pamiętałem nic szczególnego. „Czy może odznaczał się jakimś okrucieństwem? Może bił kogoś?” Zastanowiłem się. Nie, ten zawiadowca nie był ani sadystą, ani aniołem, był po prostu Niemcem, dla którego pracowaliśmy. Raz uderzył mnie, aż upadłem. Ale tym ciosem, być może, ocalił mi życie. „Jak to?” Opisałem mojemu rozmówcy tamtą sytuację: miałem coś przetłumaczyć w odpowiedzi na pytanie, zadane przez Gestapowca, pomyliłem się, źle powiedziałem, gdyby mnie wtedy zawiadowca nie uderzył, kto wie, do czego by mogło jeszcze dojść. „Ach, tak. Jak pan myśli, czy ten zawiadowca popierał Hitlera? Czy popierał ustrój faszystowski?” Nie wiedziałem. „A czy nigdy nie słyszał pan, żeby był z czegoś niezadowolony? Wie pan, nie z was, robotników, tylko z tego, co się działo?” Istotnie, raz słyszałem, jak zawalony robotą zaklął. „No, widzi pan, mnie się zdaje, że prawdopodobnie był antyfaszystą. Wie pan, wielu niemieckich kolejarzy aktywnie wspierało ruch oporu. Podczas gdy ten pana znajomy lotnik… Czy nie wydaje się panu, że on po prostu chciał być dobry, wie pan, tak po mieszczańsku «dobry»? Pan mówi, że on podobno ani razu do nikogo nie strzelił. Ale przecież inni, którzy na pewno strzelali, mogli to robić dzięki niemu, radiotelegrafiście, nieprawdaż?” Tak, to prawda. Tu Paul był bezsilny. Ale przecież dokumentował ich zbrodnie, starał się przeciwdziałać. „Nie twierdzę, że to zły człowiek. Ale czy nie sądzi pan, że istnieje pewna zbieżność pomiędzy nim a takim profesorem Sonnenbruchem ze sztuki Kruczkowskiego? Wie pan, było mnóstwo porządnych Niemców, którzy stwarzali sobie pewne złudzenia, fikcję «czystych rąk». To można by w pańskim wspomnieniu dopowiedzieć, żeby nikogo nie wprowadzać w błąd, a właściwie to trzeba dopowiedzieć. Takie wypowiedzi, jak pańska, są teraz bardzo potrzebne. Należy na nowo spojrzeć na Niemców, oczywiście. Tylko nie wolno zapominać, że my, Polacy, reprezentujemy siłę postępu i internacjonalizmu.”
No, tak, to był dla mnie prawdziwy wykład. Może istotnie moja opowieść nabierze większego sensu w zestawieniu z nową, ważną sztuką Kruczkowskiego? Chyba istotnie można opowiedzieć o mojej okupacyjnej przygodzie, a jednocześnie przypomnieć, jak nasz wielki pisarz widzi problem niemiecki?
Mój gość, odchodząc, jeszcze się na chwilę zatrzymał. „Wie pan, chcielibyśmy zmienić tytuł. Hitler ist kaputt nie brzmi dobrze, to tytuł jakby spóźniony.” Zgodziłem się, żeby redakcja wymyśliła jakiś inny.
A jednak nie spodziewałem się, nie spodziewałem się tego, co się stało.
Na pierwszej stronie „Odrodzenia”, pod moim nazwiskiem, wydrukowany został artykuł zatytułowany O ,,dobrych” Niemcach. Artykuł, w którym opowiadanie o Paulu stało się oskarżeniem.
Oto, co między innymi przeczytałem w „moim” opowiadaniu: „Pracując jako robotnik kolejowy, spotkałem Niemca, który współczuł nam, Polakom. Nie bał się nawet przeklinać przy nas ustroju hitlerowskiego. Więcej. Mimo że zajmował odpowiedzialne stanowisko – nam przydzielał lekką, łatwą robotę. Takich Niemców każdy z nas w czasie okupacji spotykał. Niewielu, ale byli. Nazywaliśmy ich dobrymi.
Kiedyś zetknąłem się z żołnierzem – lotnikiem. Było to właśnie wtedy, gdy koszmar okupacji dotknął mnie bezpośrednio i boleśnie. Lotnik nie zgadzał się z polityką Hitlera. Zastanawiałem się, po co mi opowiada o tym. Czuł widocznie potrzebę wypowiedzenia tego wszystkiego, co czuł jako «porządny człowiek», jako typowy wróg reżimu. Mówił, że ani razu nie strzelił w tej wojnie. Nie wiem, co się z nim stało później.
Ci dwaj Niemcy przypomnieli mi się, gdy na sztuce Kruczkowskiego oglądałem postać Hoppego czy prof. Sonnenbrucha. (…)
Lotnik wierzył w czystość swoich rąk. Przecież nie strzelał. Uparcie pragnął powtarzać innym, że obce są mu czasy faszyzmu. A przecież poleciał na front stalingradzki jako radiotelegrafista. Jakby kierowanie samolotem było czymś innym niż naciskanie spustu, wyrzucającego bomby z tego samolotu.
I on, podobnie jak prof. Sonnenbruch, wytwarzał sobie świat na własny użytek. Izolowali się, stwarzali fikcję «czystych rąk». Kruczkowski pokazuje nam mechanizm tego spodlenia niemieckiego mieszczaństwa”…
I tak dalej, już tylko o postaciach z Niemców, o tym, że autor pokazał tylko krąg mieszczański, „nie sięgnął do proletariatu”, o tym wreszcie, jak ważna jest dla nas, Polaków, sztuka Kruczkowskiego, „zwłaszcza obecnie, po znanym oświadczeniu Grotewohla o stosunku Republiki Niemieckiej do Polski, o uznaniu granicy na Odrze i Nysie”. Nie wiem, jaką miałem twarz, czytając ten numer Odrodzenia. Być może równie bladą, jak Kruczkowski w dziesięć lat później, w garderobie Teatru Współczesnego, kiedy usłyszał, że te wszystkie jego egzystencjalne problemy wolności są nonsensem. ,,Co za problem?! Strzelać i już!”
Wtedy, w 1949 roku, byłem zdruzgotany. Zamiast wypowiedzieć to, co czułem i chciałem wypowiedzieć, wziąłem udział w ankiecie na temat sztuki pod tytułem Niemcy. Zrozumiałem, że w tych warunkach każda redakcja jest redukcją. Gdybyż tylko redukcją!
Czy Kruczkowski o tym wiedział?
Nie miałem śmiałości opowiedzieć mu tego wszystkiego wtedy, w warszawskim Rarytasie – po prapremierze jego sztuki, stawiającej wielkie znaki zapytania po słowie „wolność”.
„Dialog” 1984 nr 8.
Kolejny rozdział: Świadek