Konrad

Konrad
Konrad Swinarski, 1967

19 sierpnia, a więc przed tygodniem, Konrad już nie wszedł na scenę. W kulisach teatru pożegnał się z nami. Udawał się na cztery dni do Shiraz, by obejrzeć miejsce i sceny, na których Zespół Teatru z Krakowa mógłby w przyszłym roku zagrać Dziady na odbywającym się rokrocznie Festiwalu Teatralnym.

Zostaliśmy sami, by prowadzić końcowe próby Pluskwy Majakowskiego, nad którą w Teatrze Narodowym pracował z nami od stycznia. O godzinie 21.37 tego samego dnia już nie żył. Samolot czeskich linii lotniczych, lądując w Damaszku, roztrzaskał się. Zginęło 127 osób. Wśród nich młody człowiek, genialny artysta teatru – Konrad Swinarski.

Jest krótka scena w finale Pluskwy, której już nie oglądał Konrad. Powstała ona mimo woli na trzeci dzień po tej tragicznej wiadomości. Jest to moment, w którym Prisypkin wychodząc z klatki zauważa młodego człowieka klęczącego przed klatką. Grając tę scenę nieświadomie uśmiechnąłem się do tego chłopca. On uśmiechnął się do mnie. I tak zostanie. Gdyby to Konrad widział, na pewno by zaakceptował. W moich myślach poświęciłem ten moment właśnie jemu, gdyż Konrad był człowiekiem, który nie tylko genialnie myślał, lecz umiał się uśmiechać. Ten jego delikatny uśmiech to światło, które opromieniało wszystko i wszystkich, z którymi się stykał. Była w nim życzliwość, dobroć, mądrość, którą tak szczodrze obdarzał aktorów, zespoły, z którymi pracował, ludzi, których znał, świat, w którym żył.

Był artystą wszechstronnym, umiejącym rozumieć życie i interpretować je. Umiał czytać i ukazywać wartości nieprzemijalne, które wyrażał w imieniu swego pokolenia. Interesowały go myśli najwyższe, szukał ostateczności i szukał określenia dróg szczęścia i losu ludzkiego.

Już jako młody student wydziału reżyserii wyróżniał się umiejętnością wynajdywania swego oryginalnego języka teatralnego. I tak na przykład pamiętam, na zajęciach na wydziale reżyserii, kiedy pokazywaliśmy swoje prace – Konrad pokazał ćwiczenie, które nami wstrząsnęło. Był to pochód więźniów idących po raz ostatni na spacer po więziennym podwórzu. Umęczeni ludzie żegnali się ze sobą spojrzeniem, niewyraźnym uśmiechem i dzielili się niedopałkiem papierosa. Wszystko to odbywało się w milczeniu. Dźwięk kroków tego pochodu wyznaczał upływający czas, który przybliżał moment ostateczny. Oto całość. Byliśmy wstrząśnięci. Zobaczyliśmy tych samych kolegów, którzy grali w naszych etiudach, jako innych ludzi, pozornie tych samych lecz wyrażających powagę śmierci, rezygnację, tęsknotę za niespełnionym i godność ludzką. Każdy z nich był inny. Tworzyło to w tym kręgu przechadzających się więźniów atmosferę napięcia i tragicznej dramaturgii – atmosferę, która nie pozwalała pozostać obojętnym wobec wszystkich i wobec każdego. Wydaje mi się, że takie były i późniejsze przedstawienia Konrada.

Struktura tych przedstawień jest bardzo podobna – wypracowanie szczegółu, umiejętność nadania sensu każdej wydarzającej się akcji, nieoczekiwane puenty, zaskakujące skojarzenia i przejrzyste wkomponowanie przeżyć bohaterów, podporządkowane naczelnej idei losu, egzystencji, walki i sporu – to siła promieniująca z każdej inscenizacji, której z taką niecierpliwością oczekiwaliśmy. Konrad należy do tych rzadkich artystów teatru, którzy obdarowują nas jedynymi egzemplarzami swych dzieł. Dzieł, które na trwałe weszły do historii teatru polskiego i światowego – jego Opera za trzy grosze, Edyp, Persefona, Diabły z Loudun, Wozzeck, Pokojówki, Fizycy, Anioł zstąpił do Babilonu, Testament psa, Wszystko dobre co się dobrze kończy, Sen nocy letniej, Klątwa, Sędziowie, Nie-boska, Dziady, Wyzwolenie, z niedokończonych Pluskwa w Teatrze Narodowym i Hamlet w Teatrze Starym oraz wiele innych. Są to utwory oczekujące opisu, komentarzy i badań.

Analizując tkankę filozoficzną, społeczną, obyczajową tych utworów – szukał w nich ostateczności, jej tragicznych znaków, zmagań i walki. W swój wielki świat wyobrażeń i myśli na temat nieprzemijalnych znaczeń wprowadzał aktora – człowieka, któremu ofiarowywał poprzez precyzyjny  język reżysera maskę zadumy, podłości, ludzkiej nędzy, tragicznych uniesień i dobra. Przychodziło mu to nieraz z trudem, lecz zawsze osiągał swój cel.

Zwracał się ku najwyższym utworom literatury narodowej, ukazując wielość wątków i znaczeń historii naszego narodu, naszego rozwoju społecznego, naszej kultury i tradycji naszego teatru. Było to dzieło, które podjął odważnie, prowadząc dialog z nowym widzem w kraju i za granicą, ponieważ traktował teatr jako wielką szansę kultury – sam będąc tą szansą dla teatru polskiego.

Był artystą pełnym godności i przenikliwego niedowierzania. Postawa sceptyka kierowała każdym jego uniesieniem we właściwą stronę, gdzie w centrum był człowiek i jego los – los ojczyzny, w której żył, jej głębokie przeobrażenia, jej trudna i wielka historia.

Gdy myślę o nim dzisiaj i przypominam sobie nasze wspólne prace, nasze rozmowy, dochodzę do wniosku, że był on poetą teatru. Wszędzie gdzie się pojawił zostawiał po sobie atmosferę „niedocieczonego wątku”, pełną tęsknoty i pragnienia spotkania się z nim na nowo. Lubił aktorów i każdej najmniejszej rólce, każdemu epizodowi poświęcał wiele czasu, by całość była klarowna i doskonała. Aktorzy często zgłaszali się do niego, chcieli grać nawet milczące role, byle z nim pracować. Opowiadał mi pewnego razu, jak obmyślał scenariusz dla aktorki, która koniecznie chciała zagrać u niego, nawet bez słów. Zbudował taką postać, która pogłębiła tło wystawianej przez niego sztuki. Mówił o takich wypadkach z sympatią.

Należał do twórców znanych na całym świecie. Jego prace w Moskwie, Berlinie, Mediolanie, Hamburgu, Helsinkach i wielu innych miastach na świecie zwróciły uwagę szerokiej publiczności krajów, w których pracował. Wszędzie zostawiał po sobie zaczyn nowego spotkania. Kiedy odjeżdżał, chciało się rzec: „Lecz ty odjeżdżasz z powrotem”. Jakże smutni są ci, którzy to wiedzą. Myślę o zespole Teatru Narodowego, który zaprezentuje w tych dniach premierę Pluskwy w jego reżyserii – bez niego. Myślę o jego ukochanym zespole Teatru Starego, który zaprezentuje Hamleta w jego reżyserii – bez niego.

O czym będziemy myśleć podczas tych premier – my, widzowie, młodzież, która tak tłumnie wypełniała jego przedstawienia. Nas, aktorów, czekają ciężkie chwile. Będziemy musieli tworzyć tragizm szekspirowskiej rzeczywistości w tragicznej nieobecności naszego przyjaciela. Będziemy musieli wywoływać śmiech, który stanie się naszym cierpieniem.

Strata, jaką poniosła kultura polska, jest wielka. Straciliśmy nie tylko genialnego reżysera, lecz śmiałego i nieustępliwego tropiciela prawdy naszej wielkiej historii w obszarze najwyższym – naszej narodowej literatury przeznaczonej i skazanej na teatr. Szansa, jaką jej stwarzał w swoim teatrze Swinarski, była ogromna.

W każdej rozpoczynającej się teraz pracy będziemy się natykać na jego utwory, przemyślenia, rozstrzygnięcia, które zawarł w swych inscenizacjach. Jeśli tak, pracujmy dalej i wmyślajmy się w to, co przyniósł nam ten nieprzelotny, mądry uśmiech człowieka, który wiedział więcej.

 

„Kultura” 1975 nr 35   (31 sierpnia)

 

Kolejny rozdział: W stronę cyrku