Minęło siedem lat – i obecnie żyjemy, jak się zdaje, w unormowanej rzeczywistości. Ale unormowani pozornie. Bo pod falą konieczności i ugody, pod przejawami „normalności”, świadomość społeczna przepełniona jest poczuciem głębokiego zawodu, rozczarowania, bólu, krzywdy, a przede wszystkim dotkliwej obrazy godności ludzkiej i narodowej. Ten nowy ciężar niemożności, rozbijającej się o twarde ramy normalnego rzekomo systemu, to wyznacznik nie tylko marnotrawstwa sił twórczych naszego społeczeństwa, to również wyznacznik jego morale, jego stanu psychicznego, który – jeśli tak dalej pójdzie – doprowadzi do eksplozji. Moralność, stan psychiczny, niewykorzystana energia, obraza godności… Czy to są tylko słowa?
Wracam myślą do tamtych wydarzeń sprzed siedmiu lat, które dla życia mojego środowiska, środowiska teatru, wprowadziły nową wartość: bojkot. Bojkot środków masowego przekazu. Ta spontaniczna i natychmiastowa reakcja aktorów na wszystko, co się wówczas stało wokół nich – na ulicach, w domach ludzi myślących, w kopalniach i redakcjach – istotnie była nową wartością. Oto bowiem środowisko bardzo związane z mass-mediami, i to związane w sposób z natury wyjątkowo widoczny, odmówiło udziału w pracach radia, telewizji, prasy, więc instytucji, które po katastrofie przystąpiły do tłumaczenia, aprobowania i chwalenia decyzji wprowadzenia stanu wojennego wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami, jako jedynie słusznej, a nawet zbawiennej. Aktorzy odmówili przyjścia do studia radiowego i telewizyjnego, odmawiali wywiadów, rozmów i wypowiedzi, w miarę możności sprzeciwiali się również rejestrowaniu czy transmitowaniu przez TV przedstawień teatrów dramatycznych – i można to chyba uznać za wydarzenie na miarę historyczną. Jeszcze nigdy bowiem aktor nie zabrał tak zdecydowanie głosu w sprawach społecznych i narodowych.
Niezwykłość sytuacji polegała między innymi na tym, że myśl o bojkocie środków masowego przekazu powstała w każdym z nas w sposób zupełnie naturalny i spontaniczny, bez jakiegokolwiek organizowania tej akcji, i że myśl ta okazała się tak powszechna. Podkreślam to, ponieważ jednocześnie niezwykłość sytuacji polegała również na tym, że decyzja bojkotu była dla aktorów aktem w jakiś sposób heroicznym, równoznacznym niemal z samobójstwem – i dobrze zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Nowoczesne środki przekazu zawsze zabiegały o twórczość i współpracę mojego środowiska, z drugiej przecież strony już sam fakt współpracy z tymi środkami przekazu kreował wartości, dzieła poszczególnych reżyserów i aktorów, osoby i osobowości, ulubione postaci, pozwalał istnieć w wyobraźni ogromnej widowni, dawał sławę i popularność. Rezygnacja z tego wszystkiego nie była łatwa, ale stała się faktem. Więcej nawet – świadomym wyborem znakomitej większości aktorów.
Jak do tego doszło? Podstawowy impuls dla wyrażenia protestu był oczywisty i przez aktorów współodczuwalny z całym społeczeństwem, podobnie jak jego dalsze następstwa. Tu wystarczy wspomnieć o sprawach dotyczących środowiska aktorskiego: o zawieszeniu, a w praktyce rozwiązaniu ZASP-u, o odsunięciu z dnia na dzień ludzi, którzy zostali demokratycznie i prawowicie wybrani na reprezentantów ogółu, o publicznym obrażaniu i znieważaniu tych ludzi przez przebranych w mundury spikerów radia i telewizji… Ale najważniejsze było z jednej strony to niepisane porozumienie ze społeczeństwem, zaś z drugiej – dość szczególne miejsce i rola, jaka w społeczeństwie przypada aktorom.
Z tego punktu widzenia, decyzję aktorskiego bojkotu należy przypisać trzem powodom. Po pierwsze, nieuchronne było uświadomienie sobie roli propagandy, która korzystała ze środków masowego przekazu, i która najdobitniej ukazywała pogardę władz wobec zarówno praw, jak i jakichkolwiek aspiracji ludzkich w tym kraju. W takim momencie współpraca z tymi środkami przekazu, niezależnie od intencji, byłaby w rzeczywistości wsparciem dla propagandy (a więc i pogardy), a tym samym mimowolną próbą przydania jej pozorów wiarygodności. Drugim powodem było odczucie żałoby narodowej – i świadomość, że w tych warunkach wywoływanie na przykład śmiechu, choćby i w arcydziełach literatury światowej, realizowanej przez środki masowego przekazu, po prostu nie przystoi. Byłby to śmiech prostytutki na widok rozstrzeliwania… Trzecim wreszcie powodem była świadomość poniesienia ofiary, chęć złożenia najcenniejszego daru. Nasze produkcje artystyczne w radiu i TV cieszyły się przecież zasłużoną sławą i wyrzeczenie się przez aktorów obcowania z wielomilionową widownią było również aktem o charakterze propagandowym – skupiającym uwagę na moralnej atmosferze samoobrony społecznej.
Niestety, ten ostatni motyw funkcjonował najkrócej, ale o tym później, wraz z kilkoma koniecznymi chyba uwagami na temat niejednoznaczności – mimo wszystko! – aktorskiego bojkotu. Najpierw jednak o pewnych formach poparcia naszego stanowiska. Otóż znaleźli się, oczywiście, ludzie rozumujący (lub odczuwający inaczej, niż to wyżej starałem się przedstawić. Byli aktorzy występujący w radiu i telewizji, popierający stan wojenny i władze. Ale też zostali momentalnie ocenieni przez publiczność – wytupywaniem i wyklaskiwaniem. Władze twierdziły, że są to manifestacje czy raczej antymanifestacje organizowane. Ja jednak sądzę, iż były to spontaniczne reakcje na widok ludzi rozpoznawanych z ekranu telewizyjnego. Jest to zresztą ciekawy fenomen, ściśle związany z czasami, w których żyjemy. Anonimowość działań i poglądów na dobrą sprawę przestaje istnieć – tym samym zaś zanika bezkarność. Szybkość informacji, jej wielki zasięg i połączenie z konkretnym obrazem, to wielkie ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy chcieliby nadużywać tego środka i manipulować milionami. Ale to już jest inne zagadnienie. Wspominam o nim dlatego, że być może również świadomość owego zaniku bezkarności wobec czujnej widowni była dla niektórych aktorów motywem wyrzeczenia się współpracy ze środkami masowego przekazu i solidarności z tymi, którzy podjęli bojkot w imię imponderabiliów. Może bywało i tak.
Wiem, że u mnie ten odruch był spontaniczny – nikt nim nie kierował, nikt nie narzucał mi swojej woli, ani nie sugerował takiego działania. Dla mnie był to po prostu jedyny właściwy sposób zachowania się w tym bardzo trudnym dla całego społeczeństwa okresie. Robotnik mógł strajkować, ja także, to wszystko. I jeśli chciałbym tu opowiedzieć o tym nieco dokładniej, wynika to nie z chęci eksponowania własnej osoby. Tylko mówiąc o sobie samym jestem bowiem w stanie i mam prawo podać opis kilku wydarzeń, które w moim wypadku zadecydowały o takiej właśnie a nie innej reakcji, tylko w ten sposób mogę mówić o tym, do czego czuję się upoważniony: o moim bojkocie, który okazał się cząstką bojkotu powszechnego.
W grudniu 1981 roku byłem członkiem PZPR, nie „Solidarności”. 11 i 12 grudnia uczestniczyłem w Kongresie Kultury Polskiej, który odbywał się w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Wysłuchałem tam wielu przemówień i wystąpień, które mi jasno uświadomiły, że jakikolwiek rozwój naszego życia kulturalnego, politycznego, społecznego – życia w tym kraju, mówiąc najkrócej – musi być związany z ideami reprezentowanymi przez tę część inteligencji polskiej, która przenikliwie patrzy w przyszłość, precyzyjnie definiuje wady systemu, radykalizuje młodzież, zmienia sposób myślenia, nieustępliwie walczy o wolność dla myśli światłej, wychodzącej naprzeciw prawom człowieka, i równie nieustępliwie walczy z otumaniającymi regulaminami dla społeczeństwa, traktowanego jak masy bezwolnych pariasów. Byłem głęboko poruszony zarówno prostotą niektórych wypowiedzi, jak i nakreślonym przez nie tragicznym położeniem kultury polskiej – cenzura, prześladowanie, dyskryminacja, diaspora błąkających się po świecie uczonych, zaczopowanie dróg wypowiedzi najmłodszego pokolenia… To wszystko elektryzowało, pobudzało do działania: wiele sądów pokrywało się zresztą z moim dotychczasowym rozeznaniem sytuacji, ale ten Kongres pozwalał żywić nadzieję, że na rozeznaniach się nie skończy.
Po drugim dniu obrad wróciłem w euforii. Rozmawialiśmy z Marią, moją żoną, o tym, co słyszałem, o tym, co się teraz może stać. Ale wieczorem usłyszeliśmy w TV stanowczy i arogancki komentarz wygłoszony przez pewną dzisiejszą indywidualność telewizyjną, która stwierdziła, że przyszłość socjalizmu decyduje się nie na takich salach, gdzie obraduje Kongres, tylko całkiem gdzie indziej. No i rzeczywiście.
Kiedy nazajutrz wyszedłem z domu, zobaczyłem na ulicach czołgi. Żołnierze palili ogniska. Krakowskim Przedmieściem przejechała w szalonym tempie, rozpryskując odłamki lodu i asfaltu, kolumna pancernych wozów. Przed zamkniętymi drzwiami Teatru Dramatycznego w Pałacu Kultury i Nauki grupka osób czytała zawiadomienie o zawieszeniu obrad Kongresu. W powrotnej drodze spotkałem Kazimierza Koźniewskiego, który patrząc na biwakujących przed kościołem św. Anny czołgistów, starał się mnie przekonać: „Teraz partia będzie Solidarnością, zobaczy pan!” Spojrzałem na tego wybitnego niegdyś harcerza, jak na kogoś, kto ociosuje mgłę. I poszedłem do domu. Kolejne wyjście na miasto okazało się mieć decydujący wpływ na moje życie.
Było to 14 grudnia. Szedłem Krakowskim Przedmieściem na próbę do Teatru Polskiego. I nagle przed Pałacem Staszica zobaczyłem „suki”, do których ładowano wyciągniętych siłą, wynoszonych za ręce i nogi profesorów i naukowców Polskiej Akademii Nauk. Był to widok okropny i żałosny, niewiarygodny. Obok, z długimi pałami, przebiegali rozwścieczeni funkcjonariusze ZOMO. Na ulicy gromadzili się ludzie, otwierano okna mieszkań, zaczęto krzyczeć i skandować: gestapo! gestapo! Przyłączyłem się do tych głosów. I patrząc na tę okrutną scenę, przypomniałem sobie rok 1943 i łapankę na Placu Wolnica w Krakowie, gdzie esesmani na środku jezdni kopali leżącego młodego człowieka. Było to bardzo przykre skojarzenie. Rozproszono nas, setki ludzi uciekały wylotami ulic. Widziałem, jak za zakratowanym okienkiem „suki” ktoś wzniósł dłoń z palcami rozstawionymi w znak zwycięstwa.
W teatrze dowiedziałem się, kto jest aresztowany – telefony przecież nie działały. I przestała mnie interesować próba. Po powrocie do domu napisałem list, tłumaczący, dlaczego opuszczam partię i zwróciłem moją legitymację.
W ten sposób rozpocząłem nowe życie. Nie nazwałbym tego „emigracją wewnętrzną”. Był to raczej rodzaj czasowego paraliżu, który poraził wprawdzie mój system działania i aktywności, ale wyostrzył tym samym słuch moralny. A wsłuchiwanie się w to, co mnie otaczało i otacza, umocniło moje przekonanie, iż niezależnie od grożących skutków czy konsekwencji jestem po stronie bitego, nie bijącego, i że nie mogę już postąpić inaczej.
Tak zaczęła się droga, która wcale nie była i nie jest łatwa. Nachodzili mnie i mój dom różni ludzie, z różnych stron. Amerykańskiej telewizji odmówiłem rozmowy – nie szukałem żadnego rozgłosu. Wysłannikom instytucji, którzy zachęcali mnie do przyjścia na poważną rozmowę i złożenia legitymacji tylko „w depozyt” na jakiś czas (cóż za groteskowy pomysł!), odpowiedziałem wprost: hrabia Ronikier mógł chodzić podczas okupacji na Wawel, do gubernatora Franka, ponieważ był odpowiedzialny za RGO i posiadał tym samym delegację społeczną; ja jej nie posiadam, nie jestem hrabią i nie mam po co chodzić. Nabrałem zwyczaju wkładania płaszcza, gdy słyszałem dzwonek do drzwi i oświadczania przybyłym, że „właśnie wychodzę”. W ten sposób udało mi się nie dopuścić między innymi do wizyty znajomego z ambasady radzieckiej, który przyszedł być może w najlepszych zamiarach, lecz z którym w tamtych dniach nie miałem o czym rozmawiać.
Po pewnym czasie pojawiły się propozycje ról, grania, włączania się jako aktor w działalność radia, telewizji, filmu. Ale ani nie mogłem, ani nie chciałem przemóc tego wewnętrznego paraliżu, o którym wspomniałem. Niezależnie od wymienionych wyżej przyczyn podjęcia przez aktorów bojkotu środków masowego przekazu, przyczyn i racjonalnych, i emocjonalnych zarazem, była to po prostu sprawa odruchu niemal czysto fizycznego, a wytworzyły go, jak sądzę, nie tylko opisane wydarzenia grudniowe, których byłem świadkiem i które tak zmieniły moje życie.
Odmowa brania udziału w pracach radia i telewizji była aktem protestu, którego zasięg i granice każdy z nas mógł zakreślić samodzielnie: solidarność z interesami i postawą ogółu środowiska mogła tylko w tym dopomóc. I tak było od początku, wiadomo że bojkot zakończy się lub zmniejszy, gdy spełnione zostaną przez władze pewne wystarczające lub konieczne do tego warunki – uwolnienie naszych kolegów, zwolnienie wszystkich internowanych, wypuszczenie więźniów politycznych, zakończenie stanu wojennego, reaktywowanie stowarzyszeń twórczych, amnestia… Ale pozostają rachunki nie wyrównane. Moralność, stan psychiczny, niewykorzystana energia, obraza godności ludzkiej – to nie są tylko słowa.
Przypominam sobie budynek radia przy Myśliwieckiej. Zacząłem tam, bodaj w listopadzie 1981 roku, czytać w odcinkach powieść Krzysztonia Obłęd. Te wcześniejsze zobowiązania i umowy bywały przez aktorów, mimo bojkotu, respektowane. Ale kiedy znalazłem się na Myśliwieckiej, stanąłem przed watahą zomowców, którzy mnie wylegitymowali – i wyczułem, że chętnie zrobiliby mi nawet dokładną rewizję osobistą, i to na ulicy, jeszcze przed wejściem do środka. Nie wszedłem, również z szacunku dla Krzysztonia. Po wylegitymowaniu się funkcjonariuszom – może tym samym, którzy za ręce i nogi wywlekali z Pałacu Staszica polskich naukowców – zawróciłem. I nigdy już odtąd nie podjąłem żadnej pracy w tej instytucji. Słowem, do bojkotu zaagitowali mnie w dużej mierze funkcjonariusze ZOMO.
Ale nie tylko oni. Także członek rządu, wicepremier, który w przemówieniu wygłoszonym do przedstawicieli mojego środowiska pozwolił sobie pouczyć artystów, iż „mają w ogóle zaszczyt”, że pracują i grają w Warszawie. Sądzę, że podobnie jak ja zareagowali ci, do których bezpośrednio skierował to szyderstwo i wielu, wielu innych. Po kilkudziesięciu latach ciężkiej, ofiarnej pracy twórczej dla przynajmniej dwóch pokoleń Polaków być pouczonym – dlatego, że się zabrało głos w sprawach swego narodu – o zaszczycie, jakim ma być granie przed rozpierającym się w fotelu przedstawicielem władzy… No, mała przesada. Naszą twórczość oglądały miliony tych, do których jest ona rzeczywiście adresowana i to właśnie oni nobilitują naszą pracę – po wielokroć miałem tego wzruszające dowody.
Opowiadam o tych wszystkich zdarzeniach, bo to one zadecydowały o mojej postawie. To były problemy, które musiałem sam rozstrzygnąć. Podkreślam słowo „sam”, ponieważ chodzi mi o coś więcej, niż zwykła samodzielność. Po premierze w Teatrze Polskim w 1982 roku pewien mój kolega, aktor, złożył mi bardzo dwuznaczne gratulacje. „Ty przecież jesteś utalentowany – powiedział – do czego ci była ta partia?” W parę lat później z kolei pewien urzędnik państwowy ironicznie się zdziwił: „Wykonał pan tylko jeden ruch, drugiego pan nie zrobił…” Ten miał na myśli Kościół.
To jest poważna sprawa i nie można o niej pisać zdawkowo. Istotnie, w czasie, o którym piszę, miewałem różne propozycje grania, nie tylko w radiu i TV. Na przykład w jakimś misterium zaproponowano mi rolę… Chrystusa. Zapytałem, czy nie mają lepszej. Nie przez złośliwość ani przewrotność, lecz przez stanowczość moich poglądów, których nie zmieniłem i nie zmieniam. Byłem i jestem człowiekiem rozumiejącym sens i istotę socjalizmu, jego wielkie znaczenie dla przyszłości – nie tylko mojej, nie tylko polskiego społeczeństwa, ale świata. I to, że nie godzę się z formami sprawowania władzy w Polsce, w niczym by nie uzasadniało mojego zbliżenia do sfer hierarchii kościelnej. Szanuję Kościół i jego historyczną rolę w obecnych czasach, szanuję Kościół jako ministerium sprawiedliwości, kultury, rolnictwa, tak żywo łączący zagadnienia społeczne i polityczne z tajemnicą wiary, ale jestem bardzo daleko od tego wszystkiego i nie mógłbym podjąć żadnej nieszczerej manifestacji. Chcąc pozostać w zgodzie z samym sobą, nie mogłem robić żadnych pozornie efektownych ruchów – ani pierwszego ruchu przed 13 grudnia, ani drugiego po tej dacie, co tak bystro zauważył wspomniany urzędnik.
Tak więc zostałem sam z konsekwencjami nie bojkotu, ale owego wewnętrznego paraliżu. Nie całkiem sam, mimo wszystko. Mówiłem o dowodach nobilitacji naszej pracy przez prawdziwych odbiorców – robotników i inteligentów, nauczycieli i urzędników, uczniów i studentów. Ci sami ludzie potrafili nobilitować również nasze powstrzymanie się od pracy. Zdarzało się, i to niejeden raz, że nieznajomi mówili: nie widujemy pana w telewizji, rozumiemy, dziękujemy. Zdarzało się wprawdzie czasem, że ktoś pytał z żalem: a dlaczego nie widujemy pana w telewizji? Zapytał mnie o to na przykład pewien taksówkarz. Odpowiedziałem mu, że nie mogę sobie pozwolić na konkurowanie z Urbanem, na sytuację, w której ja po południu okażę się bardzo dobry, a on wieczorem genialny. Taksówkarz uśmiał się i przyznał mi rację.
Wiele było takich rozmów. Ale faktem jest też, że druga strona, korzystająca bez ograniczeń ze współczesnych środków przekazu informacji, wprowadziła w pojęcia odbiorców spory zamęt i pomieszanie wartości. Dokładnie pamiętam rozmaite komunikaty, audycje i komentarze na temat „niepokornego” środowiska. Byłem wówczas w szpitalu i nie zapomnę, jakich docinków i uwag musiałem wysłuchiwać na szpitalnym korytarzu – po kilkudziesięciu latach pracy w moim zawodzie – od ludzi nieświadomych może tego, co właściwie mówią. I później również zdarzały się rozmowy świadczące o niezrozumieniu kroku, na jaki zdecydowali się aktorzy.
Wspomniałem już o niejednoznacznej reakcji na bojkot. Aktorzy, bojkotując telewizję, ograniczyli w wielkim stopniu swoje możliwości artystyczne, a również i zarobkowe, po to, by zwrócić uwagę na niewiarygodność tego „okienka”. Znaczna część odbiorców potraktowała to natomiast jako uszczuplenie swojej przyjemności. Emeryci nie mogli się pogodzić z nieobecnością na ekranie lub przed mikrofonem tych, których przywykli rozpoznawać i z którymi lubili spędzać wieczory. Nauczycieli niepokoiło obniżenie poziomu przedstawień teatralnych. Różni ludzie uważali, że nie wolno tak całkowicie oddawać pola przeciwnikowi, że aktorzy mogą i powinni być alternatywą dla dziennika TV.
Sądzę zresztą, że mimo tych nieporozumień i niejednoznaczności telewizja – bo to ona jest przemożnym środkiem wpływu na opinię publiczną – nie potrafiła odebrać powagi ani ciężaru gatunkowego decyzjom aktorów. I mimo że ciężką łapą rzeczywistości rozstrzygnęła sprawę, niestety, na naszą niekorzyść, mimo że życie zaczęło się „normować”, a aktorzy, reżyserzy, muzycy i plastycy powracać do współpracy z radiem, prasą i telewizją, mimo to wszystko, pojęcie środków masowego przekazu i ich działalności zostało chyba w świadomości szerokiego ogółu ujęte w niewidzialny wprawdzie, ale odtąd obowiązujący cudzysłów.
Dla mnie ten niewidzialny cudzysłów bardzo się liczy. Owszem sytuacja się unormowała – dla jednych naprawdę, dla innych pozornie. Należę do tych „innych”. Owszem, nie ma już dziś większego znaczenia, czy się występuje przed kamerami polskiej TV czy też nie. Ale nie sądzę, bym się na tę współpracę zdecydował. Podjąłem wprawdzie wysiłek dokumentacji przedstawienia, które od kilku lat gram w warszawskim Teatrze Studio – Ostatniej taśmy Krappa Samuela Becketta w reżyserii Antoniego Libery i w scenografii Ewy Starowieyskiej. Praca szła jednak bardzo opornie i wysiłek, jaki musiałem zrobić, żeby się skoncentrować, był naprawdę ogromny. Mój wewnętrzny „paraliż” trwa nadal i gdyby nie usilne zabiegi Libery, żeby utrwalić przedstawienie (za które dostałem zresztą w 1987 roku nagrodę „Solidarności”, na pewno nie zgodziłbym się na ten dokument.
Nasuwa się więc tutaj pytanie, jaki stosunek mam do tych, którzy pracują jak dawniej. Pytanie to stawia mnie w trudnej sytuacji. Rozumiem bowiem taki, a nie inny rozwój wypadków i nikomu nie mam niczego za złe: jeśli ktoś jest w stanie zrobić w TV coś własnego, uczciwego, pięknego, niech to robi. Ja na razie nie mogę. Muszę tu otwarcie powiedzieć, że młodzież, z którą przebywam często jako nauczyciel zawodu, zauważyła moją nieobecność. I niejednokrotnie studenci lub młodzi aktorzy pytali mnie, czy mają wystąpić w TV, czy dobrze robią, że występują. Odpowiadałem zawsze tak samo: „Nie bierz przykładu ze mnie, to, co ja robię, to moja sprawa. Ty jesteś młody i dla ciebie to jest jakaś szansa. Więc jeśli tylko to nie jest sprzeczne z twoją postawą – graj. Będę oceniać tylko, czy zrobiłeś to dobrze czy źle, i życzę ci, żeby było to pierwsze. Natomiast mój udział byłby oceniany inaczej, a tego nie chcę”.
Jeżeli dziś, po tych siedmiu latach, odważyłem się mówić o moich problemach, to nie po to, by się skarżyć lub kogokolwiek pouczać, ale by ukazać, jak złożone i skomplikowane jest to wszystko, co kryje się pod pozorami normalnej rzeczywistości. Jedną tylko znajduję wartość, która zawsze i wszędzie może być punktem odniesienia: prawdę. Prawdę o samym sobie, o warunkach życia, o ludzkich dążeniach i o świecie, w jakim można je realizować. Aktor bywa szczególnie narażony na takie konfrontacje, ponieważ zawsze opowiada o losach człowieka. I w obecnych warunkach, warunkach tak wielkiego napięcia społecznego, które się zauważa na co dzień i które w każdym z dnia na dzień rośnie, ten punkt odniesienia, jakim jest prawda, przez nikogo nie może być lekceważony. Taktyka, strategia, podchody i fortele należą do polityków. Niechże się z nimi w ich ocenie boryka historia. Dla aktora i jego twórczości jedyną, niepodważalną pomocą w ciągłej konfrontacji z prawdą może być tylko jego postawa wobec ludzi, wśród których żyje.
Nasze czasy wymagają bardzo wyraźnego samookreślenia. Świat, w którym działamy, zmusza do zdecydowanego wyboru. Nie można się już ukrywać za tym, że ktoś kazał lub zmusił, ani niewiedzą i nieświadomością, ani za powoływaniem się na autorytety. Stanęliśmy wobec pewnego moralnego fenomenu – osobistej odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje w tym kraju. Pustą przestrzeń możemy wypełnić tylko naszym życiem – takim, jak je pojmujemy. Powoli wpisujemy w ten obszar teraźniejszości i przyszłości konkretne pojęcie: solidarność z drugim człowiekiem w trosce o wspólną niepodległość. Jest to proces trudny, ale chyba nie beznadziejny.
Z książki Komedianci. Rzecz o bojkocie. Paryż 1988.
Kolejny rozdział: Moja metoda, moje błędy