Aktorstwo pełne namiętności

O Janie Kurnakowiczu nie napisano książki. A szkoda. Ten wielki aktor był fenomenalną indywidualnością. Ci, którzy znali go ze sceny, wiedzą, jak wielkie wywierał wrażenie. Jego soczysty, potężny talent ujawniał się szczególnie w rolach pełnych namiętności. Uchodził za aktora komediowego i wiele takich ról zagrał. Szczyty możliwości osiągnął w dwóch rolach zagranych już po wojnie. Pierwsza – to rola Horodniczego w Rewizorze Gogola, druga – rola Wielkiego Księcia Konstantego w Kordianie Juliusza Słowackiego.

Aktor ten, ze starej szkoły realistycznej, nawiązywał w swej twórczości do osiągnięć najwyższej rangi w historii naszego narodowego teatru. Szedł drogą wyznaczoną przez największych. Wszystkie jego role przykuwały uwagę widza: bogactwo tonów, gestów i portretów, zadziwiająco szeroka panorama pomysłów, które realizował z dokładnością artysty najwyższej miary. Skąd czerpał wiedzę o życiu i gdzie się nauczył tak genialnie nią posługiwać, tworząc galerię swych niezapomnianych postaci? Mówiono o nim, że to instynkt kieruje jego świadomością. Być może. Jeżeli instynkt pełniąc rolę radaru naprowadzał go bezbłędnie ku źródłom tajemnic ludzkich namiętności, bądźmy wdzięczni naturze, iż tworzy ludzi umiejących tak bez reszty i z takim zaufaniem oddawać się potężnej sile instynktu, którego dzieła czynią nas mądrzejszymi i lepszymi.

Jan Kurnakowicz urodził się w Wilnie jako syn pracownika kolei. Szkołę średnią ukończył w swoim rodzinnym mieście, a szkołę teatralną – w Leningradzie, gdzie jako dwudziestoletni chłopiec, w 1921 roku, występuje w zespole teatru o nazwie: Gieroiczeskij Tieatr. Później wraca do Wilna, a od 1925 roku związany jest z Warszawą. Początkowo występuje w Teatrze Polskim, następnie w Teatrze im. Bogusławskiego, a „po zamknięciu tego wspaniałego teatru”, jak sam o tym napisze w życiorysie, przenosi się do teatrów miejskich, później do TKKT. W teatrach tych gra do 1939 roku. W czasie okupacji pracuje jako szatniarz, nie biorąc udziału w „życiu teatralnym” organizowanym przez okupanta.

Prawdziwy renesans jego twórczości aktorskiej przypada już na lata Polski Ludowej. Od 1945 do 1962 roku gra wiele ról, które przechodzą na zawsze do historii powojennego teatru. Ciężka choroba uniemożliwia mu występowanie – umiera w roku 1967: Ostatnia rola Kurnakowicza to pułkownik w Matce Courage Brechta, smutnie i żałośnie zagrana w 1962 roku na scenie Teatru Narodowego.

Jak już wspomniałem, był to aktor komiczny, kontynuator największych polskich tradycji, aktor szkoły realistycznej, który w mistrzowski sposób wcielał się w postaci. Cechowała go niespotykana barwność, brawura, wysokie poczucie humoru i bogactwo środków operowania głosem. Cechowała go również wielka pracowitość i dociekliwość. Pięknie spożytkował swój talent – i kresowy akcent – w rolach rosyjskich i radzieckich. A grał tych ról ogromnie dużo, na przykład w repertuarze rewolucyjnej romantyki: Szwandię w Lubow Jarowaja Treniewa, Człowieka z karabinem Pogodina, czy w klasyce rosyjskiej – w wielkim przedstawieniu Mądremu biada Gribojedowa grał rolę Famusowa.

Oto kilka tylko spośród najważniejszych ról, których obraz, jak sądzę, pozostanie niezatarty w oczach tych, którzy go widzieli. Ale były jeszcze inne role. Stary Doolittle w Pigmalionie Shawa, Petkow w Żołnierzu i bohaterze tego samego autora, Spodek w Szekspirowskim Śnie nocy letniej czy Cześnik w Zemście Aleksandra Fredry. Tego zadzierzystego, kłótliwego i tępego szlachciurę powtórzył zresztą Kurnakowicz w filmie Zemsta w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego. Grał w wielu filmach, które przed laty rozpoczynały wielki pochód naszej twórczości filmowej, między innymi w Zakazanych piosenkach, Mieście nieujarzmionym, Premierze warszawskiej i wielu innych.

Aktorstwo pełne namiętności
Jan Kurnakowicz jako Cześnik w „Zemście” Fredry, 1953

Ale wróćmy do ról teatralnych. Szczególnie wielka wydaje mi się kreacja Kurnakowicza stworzona w 1957 roku w Teatrze Narodowym w Kordianie (reż. Erwin Axer), w roli Wielkiego Księcia Konstantego. Grałem w tym przedstawieniu Kordiana i doskonale pamiętam każdy gest Jana Kurnakowicza. Pamiętam, jak gwałtownie rzucał się na mnie, gdy wprowadzano mnie i stawiano jako Kordiana przed szeregiem wojska na Placu Saskim. Co wieczór byłem pod wrażeniem niesamowitej ekspresji i siły wyrazu Kurnakowicza w roli Księcia Konstantego. Jeszcze dziś pamiętam złowrogi bulgot wydobywający się gdzieś z wnętrza tego człowieka, gdy zwracał się do stojącego przed frontem Kordiana: „Ha, psie polski! przyszedłeś – czemuś taki blady?…” Byłem blady naprawdę. Przede mną, o parę kroków, stał człowiek, któremu oczy nabiegały krwią. Dłoń zaciśnięta na rękojeści paradnej szabli wskazywała wielkie napięcie, a łamiący się głos ujawniał nienormalne podniecenie carskiego brata. W wielkim monologu o koniu przechodził od pogardy do grozy, potem do tonów łaszącego się i proszącego małego chłopca. A kończył prawie szlochając i prosząc żarliwie: „No, Lachu! jeśli żywy przeskoczysz bagnety, / To daruję ci życie…”

Kordian, jak wiadomo, początkowo nie godzi się i z dumą dziękuje za uczynioną propozycję. Po tej replice Kordiana Kurnakowicz robił coś nieprawdopodobnego. Jednym okiem łypał na Cara, którego grał Igor Śmiałowski, stojący o parę kroków dalej w otoczeniu swej świty, a jednocześnie patrząc na mnie wykrzywiał usta w jakimś niesamowitym grymasie pogardy. Ale był też w owym spojrzeniu Kurnakowicza i zawód, i rozczarowanie, i namysł co robić. Po chwili, zaskoczony, silnie akcentując pierwszą sylabę, z lekkim zająknięciem się mówił, uderzając rękami w uda: „Boi się hołota!”

Myślę, że była to największa rola, jaką po wyzwoleniu aktor zagrał w naszym wielkim repertuarze romantycznym. Ale wcześniej niż Wielkiego Księcia grał Kurnakowicz rolę Horodniczego, z której uczynił arcydzieło gry aktorskiej. Sens Gogolowskiego Rewizora polega na wydobyciu drwiącej siły śmiechu. Kurnakowicz jako Horodniczy nie tylko drwił. Przerażał śmiechem, który budził. W roli tej ukazał pełny rejestr swoich środków. Od dyskretnego komizmu do dynamicznego fortissimo, wydobywając całą gamę śmiechu, tak celnie i bezlitośnie wymierzonego przez Gogola w samo sedno pańszczyźniano–urzędniczego ustroju carskiej Rosji.

Grał wspaniale, ukazując w całej ohydzie, na małym odcinku życia zapadłego kąta prowincjonalnego, portret prominenta tej prowincji, Antona Antonowicza Skwoznik–Dmuchanowskiego, czyli Horodniczego, naczelnika miasta, sprawującego władzę nad policją. Dodać należy, że nazwisko Horodniczego jest nazwiskiem znaczącym – znaczy mniej więcej tyle co „świszczypała”. Mój Boże, cóż to był za świszczypała! Zielony mundur, jasne wyłogi, botforty, czyli czarne wysokie buty, ryże włosy na jeża, twarz sina, ryże bokobrody, oczy okrągłe, nieraz nabiegające krwią, w których pycha mieszała się z brutalnością i popłochem, strachem.

Dwa razy widziałem Kurnakowicza w tej roli – szczególnie zapamiętałem przedstawienie warszawskie w 1952 roku w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego. Jan Kurnakowicz powtarzał tu Horodniczego, którego przedtem grał w Krakowie. Tym razem scena Teatru Narodowego była miejscem, najwyższego osiągnięcia w dziedzinie realizacji i wymowy Gogolowskiej komedii. Przedstawienie to ukazało się w stulecie urodzin Gogola. Reżyser, aktor i cały zespół dali koncert gry – gry nowoczesnej, która rozbijała dawne sposoby interpretacji i inscenizacji Gogola, grywanego w postaci groteski lub karykatury. Na scenę wkroczył realizm, a z nim śmiech – ostry, kąśliwy, groźny. Wartość genialnego dzieła Gogola po raz pierwszy została w pełni przekazana naszej nowej widowni. Obsada była znakomita: Wanda Łuczycka – żona, tzn. Anna Andrejewna, Krawczykówna – córka, Maria Antonowna; Władysław Grabowski – Łuka Łukicz Chłopow, wizytator szkół; Zygmunt Chmielewski – Ziemlanika, kurator instytucji dobroczynnych, Edward Fertner – Bobczyński, Stanisław Daczyński – Dobczyński, Tadeusz Fijewski – Chlestakow. Na czele tych wielkich artystów stał Jan Kurnakowicz.

Niełatwa to rzecz opisać jego kreację. Wprawdzie pamiętam ją znakomicie – słyszę głos nieżyjącego już dzisiaj aktora, widzę jego gesty, a jednak nie potrafię dokładnie przekazać tego, co tak silnie było związane z samą obecnością Kurnakowicza na scenie. W ogóle opisać sztukę aktorską jest niezmiernie trudno i mimo że sam jestem aktorem, nie zawsze to potrafię. Łatwiej streścić akcję, opisać inscenizację, ustalić własne kryteria oceny w stosunku do oglądanego widowiska, bo to mieści się w granicach i konkretu, i uogólnienia. Sztuka aktorska zaś jest zjawiskiem samym w sobie i stwarza swoistą temperaturę, coś w rodzaju hipnozy, która istnieje i działa na odbiorcę tylko w czasie przedstawienia. Właściwie jesteśmy bezradni, chcąc opisać grę jakiegoś aktora. Namyślamy się, szukamy słów i zrezygnowani kończymy: „Idź i zobacz. Tego się nie da opisać.” Tak też jest i z Kurnakowiczem. Jego teatr, jego aktorstwo i nastrój, który stwarzał, powstawały w trakcie gry – w męce, w podnieceniu nie pozbawionym zresztą osobistego uroku.

Oto co pisze o nim Edward Csató: „Kurnakowicz pojawiał się zwykle na scenie jakby przyczajony, umyślnie trochę szary i niewyraźny: zaciekawiał, kazał oczekiwać, domyślać się: cóż to będzie za człowiek? Pierwsze zdania padały bardzo potocznie, jakby próbowały rezonansu; ale już w pierwszym wejściu znalazł się zawsze taki moment, kiedy postać daje próbkę swojej jakości i wyznacza kierunek, w którym będą się rozwijać wariacje z zakresu psychologii. Potem takie momenty stają się coraz częstsze i jednocześnie narastają crescendo. Widzowi wydaje się, że jego podziw musi jak gdyby doganiać aktora, który tymczasem znalazł się «dalej i wyżej»; wciąż jako ta sama postać, tylko nieporównanie bardziej bogata i pełna.”

Zanotujmy więc główne cechy jego gogolowskiej kreacji – to urastanie człowieka, którego grał Kurnakowicz, człowieka tępego, lecz pełnego pychy, przeżywającego makabryczną mękę rozpierających go ambicji, a jednocześnie budzącego śmiech. Pamiętam swój własny śmiech i pamiętam podziw widowni dla geniuszu aktora. Być może ktoś, kto oglądał tę wielką rolę, zechce sam, własną pamięcią uzupełnić atmosferę napięcia, skupienia i śmiechu, które towarzyszyły przedstawieniu w Teatrze Narodowym. Przypomnijmy krótko treść sztuki: Chlestakow, „młodzieniec z lekka głupawy i – jak to się mówi – bez piątej klepki w głowie, typ zwany w kancelariach absolutną pustką”, wzięty zostaje w małym miasteczku za tajnego rewizora ze stolicy. Horodniczy (naczelnik miasta) i cały urzędniczy klan mieściny usiłują przekupić go, obnażając przy tym bezmiar swych grzeszków, a raczej grubych łajdactw. Wysiłki te wieńczy powodzenie, u szczytu triumfu zdaje się być zwłaszcza Horodniczy, marzący o awansie i o wydaniu za Chlestakowa własnej córki. Komiczne qui pro quo kończy się jednak wykryciem pomyłki i nagłym przyjazdem rzeczywistego rewizora.

Taka jest akcja. A teraz, by zrozumieć, kogo zagrał Kurnakowicz, sięgnijmy do samego Gogola, który pisze o Horodniczym w Uwagach dla aktorów: „Horodniczy, starszawy jegomość, długie lata na urzędzie, na swój sposób wcale niegłupi człowiek. Chociaż łapownik, zachowuje się bardzo solidnie; dość poważny, do pewnego stopnia nawet rezoner. Mówi niezbyt głośno i niezbyt cicho, ani za dużo, ani za mało. Każde jego słowo ma wagę. Rysy twarzy pospolite i szorstkie, jakie ma każdy, kto zaczął ciężką służbę od niższych szczebli. Dość szybko przechodzi od spraw do radości, od upodlenia do pychy, jak to bywa u ludzi z ordynarnymi skłonnościami duszy.”

Takiego właśnie Horodniczego w wykonaniu Jana Kurnakowicza staram się opisać. Zmienność nastrojów w tej kreacji była zadziwiającą prawdą o człowieku i popisem wielkiej techniki aktorskiej, która nie służyła samej sobie, lecz ukazywała nędzne wnętrze człowieka opętanego strachem w obliczu silniejszych, człowieka pełnego poczucia wyższości wobec wspólników łajdactw. Cechowała go brutalność wobec podwładnych, służalcza uniżoność i spryt wobec przełożonych. Ale na początku piątego aktu, pod wpływem ogólnego powodzenia, jego pycha nabrała cech autentycznej, promiennej, rozsadzającej go radości – i gdyby widzowie oglądali tylko ten fragment przedstawienia, byliby zachwyceni wspaniałym samopoczuciem, urokiem i wdziękiem tego człowieka, wdziękiem który czarował i podbijał marny prowincjonalny światek. W każdym spojrzeniu, geście, słowie płynęła niczym nie kontrolowana rzeka głupoty, pychy i samozachwytu. Właśnie w tej scenie Kurnakowicz mówił swoje słynne zdanie: „Lubię być generałem.” Nie był nim jeszcze. To tylko marzenie stworzyło ów niezwykły gulgot starego indyka w głosie uśmiechającego się łotra, który wypowiadał te słowa. Zdanie to stało się legendą przedstawienia i często aktorzy przypominali je sobie – powtarzając, imitując głos Kurnakowicza.

Ale najwierniej i najgłębiej dosięgnął aktor Gogolowskiej postaci w finale sztuki. W scenie poniżenia i wściekłości, w chwili klęski i bezsiły – gdy dowiadywał się, że Chlestakow, zaręczony z jego córką, uciekł. To był skowyt i wycie: „Zarżnął, żywcem zarżnął!. Ukatrupiony, na śmierć ukatrupiony! Nic przed sobą nie widzę: widzę jakieś świńskie ryje zamiast twarzy i nic więcej! Gonić go! Łapać!” Machając rękami podchodził ku widowni: „Czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie! Uch, wy!!!…” Tupiąc z wściekłości w podłogę, ryczał tę ostatnią swoją replikę w stronę widzów, gdzie i ja siedziałem, śmiejąc się złośliwie z tego oszukanego oszusta, rozdzieranego cierpieniem i upodleniem. Naprawdę widziałem, jak jego okrągłe oczy nabiegały krwią, jak w jego oczach żądza zemsty błyskawicznie zmieniała się w popłoch na wieść o tym, że prawdziwy rewizor przyjechał z Petersburga i prosi natychmiast do siebie.

Wielkie to było przedstawienie i wielka kreacja, o której nie sposób zapomnieć. Jeśli wdzięczni jesteśmy aktorom za ich role, które pozwalają nam coś przeżyć, to Janowi Kurnakowiczowi bądźmy wdzięczni szczególnie – za to głębokie przeżycie osiągnięte dzięki jego niezwykłej indywidualności i intuicji.

 

Kolejny rozdział: Z odkrywczą intuicją